Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi krasu z wioski Golanka. Mam przejechane 23890.85 kilometrów w tym 1779.10 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.07 km/h i jest mi z tym dobrze.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy krasu.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Alpy 2014

Dystans całkowity:1034.70 km (w terenie 55.00 km; 5.32%)
Czas w ruchu:46:19
Średnia prędkość:16.36 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma podjazdów:5070 m
Maks. tętno maksymalne:42 (21 %)
Suma kalorii:21616 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:103.47 km i 6h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Alpy 2014

Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

 

Już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie myśl aby pojechać na jakąś dłuższą wycieczkę rowerem. Zapakować sakwy i po prostu pojechać w nieznane. Czytając różne relacje z wypraw zazdrościłem ludziom takiej frajdy, przy okazji dowiadując się wielu ciekawych rzeczy. Widziałem wiele zdjęć z różnych zakątków świata. Zawsze ciągnęło mnie w górki, mając do wyboru dojazd do jakiegoś miejsca przeważnie wybierałem trasę przez górki, chociaż można było dojechać tam łatwiej i szybciej. Dlatego w mojej głowie zagnieździł się pomysł aby jechać rowerem w Alpy. Chodziły też myśli aby pojechać w ciepłe Bałkany i Chorwację czy też spróbować swoich sił w Karpatach na trasie Trans fogarskiej. Jednak Alpy to Alpy, najwyższe góry w Europie warto byłoby zobaczyć chociaż cząstkę nich. Przeglądając różne mapy, próbując zaplanować jakoś trasę kilka miejsc przykuło moją uwagę. Szczególnie Großglockner Hochalpenstraße ze swoją przełęczą Hochtor (2504m n.p.m.) i punktem widokowym Edelweissspitze kilkadziesiąt metrów wyższym. Podobno to najwyżej położona droga w Alpach Austryjackich, zresztą bardzo popularna i płatna dla aut i motocykli. Ale za piękne widoki warto zapłacić, rowerzyści natomiast płacą swoim trudem i potem. Nie przepadam za wielkimi aglomeracjami ale będąc już w pobliżu warto byłoby wstąpić do Wiednia i Bratysławy. Słyszałem również że wzdłuż Dunaju jest bardzo fajna trasa rowerowa, ciągnąca się aż do morza czarnego. Postanowiłem więc wykorzystać fragment tej trasy i tak oto w głowie narodził się wstępny plan trasy. Szkoda było mi czasu na jazdę po już znanych mi dobrze terenach także niektóre odcinki postanowiłem podjechać pociągiem. Plan był taki aby zacząć jechać w Nowym Sączu, do przejścia granicznego z Piwniczną, potem do Popradu. Stamtąd pociągiem do Bratysławy i już całkiem przesiąść się na rower. Do Wiednia trasą naddunajską i potem dalej tą trasą w stronę Linz, gdzie odbić w dolinę rzeki Traun poprzez jedno z tzw. jezior Salzburkich (Traunsee). Pokonać przełęcz i dostać się do doliny rzeki Salzach. Poprzez Bischofhofen dostać się do Großglockner Hochalpenstraße a następnie wrócić południową częścią Austrii do Bratysławy skąd zapakować się w pociąg do Popradu i wrócić podobnie jak zaczynałem. Do końca nie wiedziałem czy będę mieć czas na taką wycieczkę, dlatego jak się okazało że mogę jechać to na szybko się spakowałem. Wielu rzeczy nie zdążyłem przygotować i kupić. Miałem ze sobą tylko dwie mapy samochodowe w niezbyt dokładnej skali tj. mapę Słowacji i Austrii. Ale taka okazja mogła się nie powtórzyć, także trochę na wariackich papierach ale pojechałem! Co z tego wyszło można przeczytać w tej relacji, zapraszam!

Lavanda di Venzone

Linki do poszczególnych dni relacji:

Dzień 1 - Europejskie żule.
Dzień 2 - Bratysława.
Dzień 3 - Wiedeń - zagubione pranie.
Dzień 4 – Donauradweg – kurczak jest wielce OK!
Dzień 5 - Doliną rzeki Traun – szmaragdowa woda.
Dzień 6 - Deszcze niespokojne.
Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!
Dzień 8 - "D-day".
Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.
Dzień 10 - Home, sweet home.




Dane wyjazdu:
88.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy:140 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 10 – Home, sweet home.

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Nad ranem zwijam swoje tobołki i pakuję się do pociągu. Rower ma miejscówkę całkiem gdzie indziej niż ja, w innym wagonie całkiem. Ale udaje mi się go zapakować do mojego wagonu i konduktor spoko nic nie narzeka tylko podbija miejscówkę. Takim oto sposobem opuszczam Alpy. Nie powiem bo dały mi w kość, szczególnie tą pogodą. Ale to kolejny powód by tu wrócić i zmierzyć się z nimi jeszcze raz!

Villach – stacja kolejowa © Krasu

Po drodze do Wiednia dosiada do mnie pewien szwajcar. Bardzo wygadany gość. Przez kilka godzin wiedziałem o nim więcej niż o nie jednym znajomym. Jest podobno fotografem, jeździ z różne zakątki naszego globu i fotografuje. Najbardziej przyciąga go las tropikalny. Z tego co opowiadał to był już chyba na wszystkich kontynentach. Po pewnym czasie męczy mnie już ta rozmowa, bo chciałbym w spokoju rzucić ostatni raz okiem na Alpy. W Wiedniu wita mnie znowu piękna pogoda. Mam problem z wydostaniem się na ścieżkę naddunajską, którą chce dotrzeć do Bratysławy i jeszcze dziś wsiąść do pociągu do Popradu. Dobrze że miasto nie było jeszcze tak zakorkowane. Jakoś udaje mi się w końcu trafić na właściwą drogę, co nie było takie proste, bo nie miałem planu Wiednia i jechałem na azymut. Znaną mi już ścieżką pociskam ile tylko mam sił. Dopadłem nawet jednego gościa na szosówce i trzymałem się niego ile tylko mogłem. Nigdy tak szybko nie jeździłem na rowerze z sakwami. No ale nie chciałem się spóźnić na pociąg. Wyczerpany do reszty wpadam do centrum Bratysławy i prosto na dworzec kolejowy, mój pociąg odjechał 10 minut temu… No nic następny jest za 2 godziny, trudno. Zjem przynajmniej jakiś dobry kebab. A tu zonk, dziś sobota to Turki mają pozamykane.
Wiedeń – zawsze piękny © Krasu

Pociągiem dojeżdżam do Popradu. Jest już późno ale jest jeszcze jeden pociąg do Starej Lubovnej. Czekam na stacji i robie się coraz bardziej zaniepokojony. Z wszystkich stron coraz więcej schodzi się cyganów. Targają ze sobą tobołki pełne jakiś śmieci. Dzieci żebrzą o kasę. Wszyscy brudni i śmierdzący. Mam dziwne przeczucie że czekają na ten sam pociąg. Na stacji jest niby policja, ale widać że się ich boją. Ktoś tam do nich mówi żeby zrobili z nimi porządek, ale policjanci raczej się po prostu zmywają. I się nie mylę. W przedziale dla podróżnych z większym bagażem jestem ja, mój rower, jakiś 2 Słowaków i całe stado cyganów, którzy piją, w karty grają i generalnie śmierdzą. To mi się trafiła przejażdżka w środku nocy. Po trochę wysiadają na pobliskich stacjach. Dojeżdżam szczęśliwie do mojej stacji, a tam czeka na mnie już moje Szczęście i odwozi mnie bezpiecznie do domu.


Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.,

Dane wyjazdu:
96.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy:1580 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 9 – Bonus słoweńsko-włoski.

Piątek, 15 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Pierwszy pociąg odjeżdża jeszcze przed 5, także długo nie pospałem. Szybki zakup biletu w automacie i pakuję się do podstawionego pociągu. Trochę ciężko zapakować taki zestaw do pociągu ale jakoś daję rade. Sprawnie dojeżdżamy do Villach, tam mam mieć przesiadkę do Wiednia na stacje Meidling, bo główny dworzec jest w remoncie. Sprawdzam pociągi i już zaraz podjeżdża piękny szybki pociąg. Rozglądam się za przedziałem dla rowerów ale nie widzę. Pytam konduktora gdzie jest przedział dla rowerów. I tu szczęka mi opada. Okazuje się że ten pociąg nie zabiera rowerów a następny zabierający rowery jest jutro rano… Bo jest tylko jeden pociąg z rana który zabiera rowery i trzeba wykupić wcześniej miejscówkę na rower. No to jestem w kropce. Bilet na dziś kupiony za grube eurasy (kolej w Austri jest bardzo droga, za bilet z Lienz do Wiednia zapłaciłem ponad 70 euro), a tu nie pojadę. W okienku kasy dopytuję się o wszystko. Okazuje się że jest popołudniu pociąg co zabiera rowery ale na inny dworzec do Wiednia. Tylko że on będzie we Wiedniu całkiem wieczorem co jest dla mnie bez sensu. Nie zamierzam przecież spać w hotelu. Ani to podjechać dziś kilka stacji bo bilet i tak kupiony, ani to czekać na pociąg do jutra. Studiuje mapę i oto jest pomysł! Kupuję miejscówkę na rower na jutrzejszy poranny pociąg i jadę za miasto.
W porannym pociągu © Krasu

Z rana centrum Villach jest opustoszałe © Krasu

Mam problem ze znalezieniem odpowiedniej wylotówki, ale z pomocą miejscowych jakoś się udaje. Niestety wszystkie sklepy są pozamykane bo dziś święto, a ja kiepsko stoję z prowiantem. Postanowiłem spróbować się z jeszcze jedną przełęczą i pojechać do Słowenii. Gdy już wyjechałem z miasta znalazłem świetną miejscówkę na śniadanko, na ławeczkach koło kapliczki, do słoneczka. Aż nie chciało się jechać dalej, ale przełęcz czeka. I to nie byle jaka, może nie jakoś strasznie wysoka bo tylko 1073m n.p.m. za to nadrabia nachyleniem. Stoją nawet znaki aby zredukować bieg w aucie na jedynkę. Zapowiada się ciekawie. I jest! To był zdecydowanie najbardziej stromy podjazd jaki w życiu jechałem. W nogach czułem piekło, jakby mi wszystkie mięśnie przypalali na ogniu. Ale nie, nie będę przecież prowadzić, nie od tego mam rower. Co kilka metrów staję. Ciężko jest ruszyć, czasami wręcz ściąga mnie w dół. W końcu jest, widzę tablicę z nazwą przełęczy, co zwiastuje koniec mordęgi. Na przełęczy jest muzeum wojskowe, jakieś bunkry z czasów wojny. Niestety nie mam na zwiedzanie czasu i jadę dalej. Wita mnie Słowenia. Zjeżdżam do doliny i skręcam w kierunku Włoch. Tak, właśnie jadę do Włoch! Po drodze widzę kierunkowskaz na „Planicę”. Wąska dróżka prowadząca w głąb doliny. Czy to możliwe żeby to była ta Planica słynna z mamucich skoczni ? No nic, trzeba to koniecznie sprawdzić. Odbijam w dolinę i po kilku kilometrach dojeżdżam pod skocznie. Tam nie ma nic, żadnych sklepów, hoteli, skrzyżowań. No po prostu nic, tylko jeden sklepik z pamiątkami i piękne skocznie. Na jednej z nich trwa jakiś trening. Największa jest w przebudowie. Rozkładam kuchenkę gazową i gotuję obiad w Planicy pod skocznią :D

Pogoda trochę się poprawia © Krasu

Stromy podjazd na przełęcz © Krasu

Kolejna zdobyta przełęcz © Krasu

Slovenija, tutaj mnie jeszcze nie było © Krasu

U nas siano się kopiło, tutaj wieszają pod dachem na przewiewie © Krasu

Kompleks skoczni narciarskich w Planicy © Krasu

Wracam do głównej drogi i kontynuuję podróż na zachód. Bardzo szybko dojeżdżam do granicy. Tak udało się, zajechałem rowerem do Włoch! Po przekroczeniu granicy jakby inna rzeczywistość. Budynki i domostwa w takich sielankowych kolorach. Takie opustoszałe wioski w górach. Jakby czas się tutaj zatrzymał. A z drugiej strony bardzo dobre ścieżki rowerowe i przykład kunsztu inżynierów, którzy w tak trudnym terenie przeprowadzili autostradę i linię kolejową. Dojeżdżam do włoskiego miasteczka Tarvisio, trasa rowerowa wiedzie nad miastem, całe miasto zbudowane jakby na stoku góry. Nagle z nieba leje się strumieniami, ulewa jak nie wiem co. Chowam się pod krzakami ale niewiele to daje. Jak szybko przyszła, tak szybko i odeszła. Kręcę się chwile po mieście. Trafiam akurat na jakiś festyn. Pełno kramów z chałupniczymi wyrobami, tradycyjne jedzenie, po prostu znowu sielanka. Czuć jakiś taki fajny klimat, jest dopiero po południu a wszyscy zrelaksowani, śmiejący się, cieszący życiem. Pięknie.

Buongiorno Italia © Krasu

Okiennica z serduchem © Krasu

Infrastruktura we Włoszech © Krasu

Tarvisio… © Krasu

….wita mnie ulewą © Krasu

Ciekawe czy by się zamienili rowerami zemną ? © Krasu

Oj zjadłby takiego chleba © Krasu

Domowe robótki © Krasu

Jakoś tak przyjemnie w tych Włoszech, jak w domu. Ale niestety czas nagli. Nie mogę się spóźnić na poranny pociąg do Wiednia. Odnajduję ścieżkę rowerową prowadzącą powrotem do Villach, tym razem bezpośrednio do Austrii. Po drodze spotykam Antonio, który jedzie ze swoich rodzinnych stron do Polski, a konkretnie do Auschwitz. Chociaż Antonio nie zna chyba ani jednego słowa po angielsku, to na migi się jakoś dogadujemy. Jedziemy razem aż do granicy. Tam łapie nas znowu ulewa. Chwile czekamy ale Antonio stwierdza, że jedzie bo musi jeszcze znaleźć jakiś hostel w Villach. Ja postanawiam przeczekać deszcz. Gdy trochę odpuściło jadę dalej. Niestety potem znowu ulewa. Już mi wszystko jedno i tak jestem przemoczony. Jadę w deszczu na stację kolejową w Villach. Tam upatrzyłem sobie wcześniej fajną miejscówkę, w oddzielonej poczekalni. Suszę rzeczy i czekam na poranny pociąg. Gdy wieczorem rozkładają się do spania inni podróżni, ja robie to samo. Karimata i śpiwór na ziemię i miejscówka jak w hotelu. Oprócz mnie nocuję tutaj pewnie z kilkanaście osób z plecakami i śpiworami. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Coś cały czas się dzieje.

Antonio jedzie do Auschwitz © Krasu

Dzień 8 - "D-day", Dzień 10 - Home, sweet home.

Dane wyjazdu:
93.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:4.0
Temperatura max:
Podjazdy:2400 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 8 - "D-Day"

Czwartek, 14 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Nocy nie przespałem zbyt spokojnie, odgłosy z wodospadu oraz padającego deszczu nieco przeszkadzały. Całe szczęście rano nie pada. Zwijam graty i czas wyruszać. Dziś „D-Day” czyli dzień ataku na główny cel wycieczki – przełęcz Hochtor. Na dzień dobry ostry podjazd, potem kawałek bardziej płaski gdzie ulokowane są bramki poboru opłat. Na szczęście rowerzyści muszą tylko wcisnąć guzik i szlaban dla nich otwiera się za darmo. Dla „prosów” jest opcja zmierzenia czasu podjazdu. Oczywiście trzeba za to zapłacić kilka Jurków. Znaki pokazują 33km frajdy - serpentynek, stromych podjazdów i zjazdów, świstaków a nawet krów milka. Jest jednak jedna rzecz która mnie martwi – pogoda. Co prawda nie pada ale jest zimno i nad górami wiszą chmury, gęsto je opatulając. Nic na to nie poradzę, próbuję podjeżdżać. Po drodze co jakiś czas mijam tablice z informacją na jakiej wysokości jestem, bardzo fajna sprawa chociaż na początku nie jest do śmiechu jak wiadomo ile jeszcze trzeba zrobić w pionie. W wyższych partiach drogi tabliczki te numerują zakręty, ale nie wiedziałem ile ich jest także niespodzianką było aż się w końcu skończyły. Od pewnego czasu każdy zakręt był biciem rekordu wysokości na jaki wjechałem rowerem. Na końcu okazało się, że wjechałem rowerem wyżej niż kiedykolwiek byłem na piechotę, bo niestety najwyżej byłem tylko na naszych Rysach.

Droga zapowiada się ciekawie © Krasu

Coraz wyżej i wyżej © Krasu

Rodzinne klimaty © Krasu

Droga bardzo piękna © Krasu

Chociaż nie było mi dane podziwiać piękna krajobrazu © Krasu

Świstaków też nie było, a panoramy podziwiałem tylko na tablicach informacyjnych © Kras

Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo podjechać pod przełęcz z tymi wszystkimi bagażami. Namiot muszę kupić jakiś lżejszy bo ten jest 3 osobowy i waży tony ;) Ale za to jaki komfort ;P Nie przewidziałem jednak aż takiej złej pogody. Gdy tylko wjechałem w chmury temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Mżawka sypała się z nieba a miejscami przechodziła w deszcz. Odezwało się również kolano, które nie przyzwyczajone w tym roku do takich przebiegów za mocno dostało w dupę. Ubrałem wszystko co tylko miałem. Nie wziąłem jednak rękawic zimowych, mam tylko te bez palców. Coraz mniej czuję palce, ciężko zmienić przełożenie. Trudów nie rekompensują widoki bo widzę raptem na parę metrów. Z każdym zakrętem jest coraz gorzej i zaczyna bardziej lać. Zastanawiam się czy nie zawrócić. Ledwo czuję palce to jak ja zjadę s powrotem ? Nie dam rady tak mocno zaciskać hamulców, a przy takim nachyleniu i serpentynach nie ma mowy o szybkiej jeździe. Czuje się załamany, co tu robić. Brakuje sił by jechać dalej a nie ma jak wrócić, i te wszechobecne mleko w powietrzu… Po dłuższej chwili zbieram się jednak do kupy. Jak już tyle podjechałem to i resztę jakoś zmęczę. Może uda mi się wyjechać ponad chmury. Tylko ten deszcz i przejmujące zimno… Obrót korby za obrotem, metr po metrze, zakręt za zakrętem. Jak w jakimś horrorze, nawet nie widzę ile jeszcze do końca. Jadę jak w transie jakby mnie tutaj w ogóle nie było. Aż tu nagle za zakrętem widzę budynek! O tak to już nie może być daleko. Jest to budynek muzeum „Alpine Naturschau”. Szybko wchodzę do środka nawet nie zamykając roweru, bo po pierwsze kto by go tutaj ukradł i to w taką pogodę, a po drugie nie dałbym rady z tak zgrabiałymi palcami. Nie pamiętam nawet ile czasu tam spędzam, ale obchodzę wystawy kilka razy żeby dojść do siebie i odzyskać czucie w palcach. W planach miałem odbić tutaj na punkt widokowy Edeweissespitze, ale w takich warunkach widoki będą żadne. Z drugiej jednak strony miał to być najwyższy punkt mojej wyprawy. Raz kozie śmierć – jadę! Droga przekształca się w brukowany trakt na którym ciężko mają minąć się 2 samochody. Kostka po kostce pnę się w górę. Aż w końcu jestem. Udało się, wyjechałem na samą górę bez żadnego pchania roweru. Endorfiny szaleją i spychają ciemne myśli jak stąd zjechać na drugi plan. Stąd muszą być piękne widoki przy dobrej pogodzie. Strzelam kilka fotek, zwiedzam jakiś budynek z wystawą i zjeżdżam z powrotem pod muzeum. Czas jechać dalej na przełęcz Hochtor.

Muzeum © Krasu

Podczas budowy drogi znajdowano nawet złoto © Krasu

2571m n.pm. czy kiedykolwiek będę wyżej ? © Krasu

Nie dla mnie piękne panoramy alpejskie © Krasu

Dalsza część drogi do przełęczy nieco się wypłaszcza. Jest jeszcze kilka podjazdów ale już nie tak stromych. Miejscami zalega jeszcze śnieg. Jest więcej turystów. Jeden z nich zagaduje nawet do mnie, jak się okazuje sam też kiedyś jeździł na wyprawy z sakwami. Gawędzimy chwile, robi mi kilka fotek i jadę dalej. Przejeżdżam przez tunel i oto jestem na przełęczy Hochtor. Tutaj kolejny sklepik z pamiątkami połączony z muzeum. Kolejna okazja do ogrzania się. Jest nawet termometr koło tunelu który pokazuje 4 stopnie Celsjusza. Trochę zimno jak na sierpień ale odczuwalna temperatura i tak jest dużo niższa. Całe szczęście pogoda po drugiej stronie przełęczy trochę się poprawia. Zagrzałem się w środku to mogę zacząć zjeżdżać. Jednak co chwilę się zatrzymuję i podziwiam widoki, strzelam fotki. Co prawda jestem już poniżej chmur i widoki nie są typowo alpejski ale i tak jest cudownie. Spotykam nawet rodaków. Ale zaraz, zaraz. Widzę jakiś rowerzystów z sakwami i to o azjatyckich rysach twarzy. Czyli nie tylko ja jestem tak porąbany żeby w taką pogodę podjeżdżać. Od razu mi lepiej. Dopinguje ich podczas wspinaczki, kiedy ja już uśmiechnięty zjeżdżam sobie w dół.

Hochtor z jego pięknymi panoramami w tle ;P © Krasu
Niezmordowani azjaci nie dają za wygraną © Krasu

Alpejskie widoki © Krasu

Niestety świstaków nie spotkałem © Krasu

Góry, ach te góry © Krasu

Jak tor z formuły 1 © Krasu

Heiligenblut © Krasu


W planach miałem jeszcze podjechać pod lodowiec Pasterze, skąd jest też podobno dobry widok na Grossglocknera czyli najwyższy szczyt Alp Austryjackich. Ze względu na pogodę i zmęczenie postanawiam jednak już zjechać na dół. W miasteczku Heiligenblut odpoczywam, kupuję i wysyłam kartki. Po czym z pewnym sentymentem jadę dalej. Bo już czas wracać tak naprawdę do domu. Kilkanaście kilometrów dalej rozkładam się z kuchenką na przydrożnych ławkach. Nadciąga prawie czarna chmura. No i zaczyna się ulewa. Drzewo pod którym się schroniłem zaczyna przemakać, w około żadnego dachu żeby się schronić. Jest mi już jednak wszystko jedno. Jestem tak zmęczony że prawie śpię. Po dłuższym czasie deszcz zelżał. No to jadę szukać miejscówki na nocleg. Nie ma jednak nic ciekawego bo wszędzie mokro. Dojeżdżam do miejscowości Winklern gdzie muszę się zastanowić jak wracać. Ze względów osobistych chcę wrócić wcześniej niż planowałem. Najlepiej jak najwcześniej. Dlatego decyduję się wrócić do Wiednia pociągiem. Tutaj jednak nie ma kolei, najbliższe większe miasto to Lienz. Ale żeby do niego dojechać trzeba pokonać znowu przełęcz a jest już późno i znowu leje. Do tego jest już późno. Ale nie mam pojęcia o której będzie z rana jakiś pociąg. Postanawiam mimo deszczu dojechać na „PKP” w Lienz. Nie jestem jednak sam, jakiś inny rowerzysta też podjeżdża pod przełęcz mimo deszczu. Było stromo ale jakoś się wygramoliłem. W nagrodę po drugiej stronie świeże gruszki prosto z drzewa. Na dworcu kolejowym sprawdzam pociągi. Muszę mieć przesiadkę w Villach. Dworzec niestety nie nadaje się do spędzenia tutaj nocy bo syf, smród, ćpuny itp. Jadę jeszcze na rynek bo słychać że jest jakiś koncert. Przy okazji jest kilka fajnych samochodów na pokaz. Po 21 zaczyna lać i ludzi coraz mniej. Ja też wyjeżdżam z miasta i znajduję fajną miejscówkę do spania w wiosce obok. Przystanek autobusowy z bali drewnianych, wielkości garażu samochodowego. Do tego zaraz przy nim kran z wodą i „umywalka” wyrzeźbioną w bali drzewa. Po prostu bajka, można spokojnie iść spać.

Dodatkowa przełęcz do pokonania w drodze do Lienz © Krasu

W dolinie Lienz © Krasu

Zlot blacho smrodów ;) © Krasu


Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!, Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.

Dane wyjazdu:
79.50 km 20.00 km teren
05:14 h 15.19 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:15.0
Temperatura max: 31
Podjazdy: m
Kalorie: 2225 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!

Środa, 13 sierpnia 2014 · dodano: 07.01.2015 | Komentarze 3

Pobudka o zwyczajowej porze plus dwie drzemki. Śniadanie w namiocie, pakowanie i jadę. Ręcznik się zbuntował, nie chciał schnąć w sakwach to dostał ekstra miejscówkę na bagażniku. Niestety tak mu się musiały spodobać te Alpy że dał nogę i zostałem bez ręcznika ;) Pewnie gdzieś tam leży na alpejskich trasach. Pogoda lepsza niż wczoraj, koło południa wychodzi nawet słońce.

Z porannych mgieł wyłaniał się zamek © Krasu

Na jutro planuję atak na Hochtor, dlatego dzisiaj jazda na luzie i w miarę możliwości trzeba coś więcej zjeść i odpocząć. Zjadam kebaba w przydrożnej budce. Zaopatruję też się w piwko… które niestety przebija się podczas upychania w bagażu i zalewa mi sakwę. Suszę wszystko na słońcu ale niestety i tak zalatuje ode mnie jak od jakiegoś bezdomnego piwskiem ;)
Mijam piękne alpejskie pasma górskie © Krasu

Dzisiejsza trasa prowadzi przez Bischofshofen, słynne głównie ze względu na odbywające się tutaj zimowe zawody. Dlatego obowiązkowo podjeżdżam pod skocznię. Sama skocznia to stary obiekt wkomponowany w górę. Samo miasteczko jest bardzo małe, ale centrum wygląda bardzo klimatycznie.
Do miasteczka dojeżdżam wygodną drogą rowerową © Krasu

Centrum Bischofshofen © Krasu
Pod skocznią narciarską © Krasu


Dzisiejsza trasa wiodła głównie doliną rzeki Salzach, malowniczo wijącą się wśród Alp. W mijanych miejscowościach można spotkać wiele akcentów rowerowych, w tym piwo „rowerowe”. Ciekawa też była publiczna siłownia na bulwarach. W niektórych miejscach rzeczka ta zamieniała się w iście górski potok, przełamując strome urwiska. W takich miejscach można wybrać się na spływ pontonem, co z racji na mijaną dużą ilość pontonów, jest bardzo popularne. Obok wąskiej dróżki nie zmieściła się już ani droga rowerowa ani autostrada, którą wybudowano powyżej przekopując tunele i budując piękne mosty.
Sport to zdrowie ale i browarek nie zaszkodzi © Krasu

„Wąż” na wodzie © Krasu

Mostek nad wodospadem, jadąc autostradą tak wiele widoków nas omija © Krasu

Dzielny „Krosik” na trasie © Krasu

Dojeżdżam do miejscowości Bruck an der GroBglocknerstrBe, gdzie odbijam właśnie na słynną Grossglockner High Alpine Road. Kawałek dalej w miejscowości Fusch miła niespodzianka w postaci polskiego pensjonatu. Ja jednak jadę dalej i spotyka mnie mniej miła niespodzianka w postaci ulewy. Tuż po rozpoczęciu się bardziej stromego podjazdu znajduję miejscówkę z małym daszkiem. Jest to budynek jakiegoś instytutu związanego z gospodarką wodną. Bardziej to jednak jakiś budynek techniczny na odludziu, także nie spodziewam się gości. Ulewa nie odpuszcza a j zostaję tutaj na noc. Po przeciwnej stronie doliny mam spory wodospad, jednak po takim zmęczeniu nawet on nie przeszkadza w spaniu. Dzięki zadaszeniu nie rozkładam nawet namiotu tylko śpię w śpiworze, niestety zamiast gwiaździstego nieba zostają mi tylko do podziwiania światła z miasteczka w dolinie.
Ostatnia wioska przed Grossgloknerstrasse © Krasu

Przejazd płatny – szaleńcy na rowerach mają gratis © Krasu

Znaki i widoki zachęcają do jazdy © Krasu

Sucha miejscówka na noc © Krasu

Dzień 6 - Deszcze niespokojne., Dzień 8 - "D-day".




Dane wyjazdu:
111.00 km 5.00 km teren
06:33 h 16.95 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura min:10.0
Temperatura max: 18
Podjazdy: m
Kalorie: 3252 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 6 - Deszcze niespokojne.

Wtorek, 12 sierpnia 2014 · dodano: 06.09.2014 | Komentarze 0

W nocy dużo lało. Pobudka standardowa 5:20 plus dwie drzemki. Wychylam głowę za namiot ale nic wiele nie leci mi na głowę, tylko większe krople z drzewa. Szybko zwijam się, bez śniadania jadę. Niestety udało mi się ujechać może z 3 km i znowu leje. Coraz mocniej. Za mocno leje by jechać. Zatrzymuje się na parkingu z widoczkami na jezioro. Jest mały wystający daszek z od toalet więc tam się chowam. Toaleta męska w opłakanym stanie z zapchanym kiblem... ale ma gniazdko! W końcu jakiś prąd, podłączam więc komórkę i idę do toalety dla niepełnosprawnych. Tam już czysto więc odświętnie golę się. Niestety nie ma tutaj gniazdka a przydałoby się podładować też baterie od aparatu. No ale jest jeszcze toaleta damska! A Tm też jest gniazdko więc podłączam ładowarkę z bateriami. Niestety ulewa nie odpuszcza, siedzę tam ze 3 godziny jak nie lepiej. Jakiś miejscowy radzi mi żebym lepiej poszukał jakiegoś pokoju i odpoczął bo dziś ma być taka zryta pogoda.
Łódką wśród chmur © Krasu
Alpejskie jeziora © Krasu
Na mszę trzeba trochę sie powspinać © Krasu
Tunel dla samochodów, dla rowerów ścieżka nad jeziorem © Krasu
Nowoczesne molo © Krasu

Około 10 deszcz trochę zelżył na sile. Pierwszy raz od rana widzę rowerzystów, którzy jadą w tym samym kierunku co ja. Także ja też pakuję się i jadę. Minęło kilka minut i znowu pompa. Chwile czekam w tunelu. Przeszło i jadę dalej. Jak widać niektórym niestraszny deszcz i rwąca woda.

Łowienie "na muche" © Krasu
Jadę dalej doliną rzeki Traun, która tutaj zamienia się powoli w górski strumień, wezbrany po opadach. Kilka razy gubię szlak rowerowy i muszę się wracać kilkaset metrów. Pogoda dalej nie rozpieszcza ale deszcz jest już akceptowalny do jazdy. Tereny świetne do jazdy, zaczynają się prawdziwe góry, co czuć w nogach.
Rzeka, góry,las © Krasu

Dojeżdżam do miejscowości Bad Ischl, gdzie gubię szlak rowerowy i jestem zmuszony przejechać kawałek ekspresówką na dodatek przez tunel. Na szczęście udaje mi się cało wyjechać z tunelu mimo pędzących aut. Wracam jak najszybciej na ścieżkę rowerową. Dojeżdżam do jeziora Halstatter See gdzie opuszczam Traunweg i odbijam na przełęcz. Tutaj się zaczyna pierwszy bardziej stromy podjazd, 13% na 2,5km dobre na rozgrzewkę. Tym bardziej że podczas podjazdu łapie mnie kolejna ulewa. Nie spotykam jednak latających krów przed którymi ostrzegają znaki. Udaje mi się wygramolić na przełęcz, gdzie przeczekuje deszcz na przystanku. Po drugiej stronie przełęczy pogoda dużo lepsza. Zaczyna wychodzić nawet słońce. Zmienia się też trochę krajobraz. Dużo hal z zieloną trawką i piękne domy wybudowane w różnych miejscach, na skałach, koło przepaści, no po prostu bajkowo.
Duzo leje, potoki wzbierają © Krasu
Uwaga na latające krowy! © Krasu
Pierwsza przełęcz zdobyta © Krasu
Alpejskie łąki tylko krowy milki gdzieś uciekły © Krasu
W miejscowości Lindentat można odbić w lewo, podjechać jeszcze trochę i wpaść do doliny bliżej Bischofshofen. Nie wiedziałem którą drogę wybrać. W domu sprawdzałem i kilometrowo wychodzi podobnie. W końcu jadę jednak prosto do Gollin Salzach. Stamtąd odbijam w stronę Bischoshofen. Robi się późno więc szukam miejsca na nocleg. Koło jednego ze strumieni jest malutka polanka. Ale potok taki porywisty po deszczach żeby nie dało rady spać, taki huk. Idę kawałek dalej ścieżką poszukać lepszego miejsca, a tu nagle za krzakiem gigantyczna dziura, wyrobisko po pewnie żwirowni, wielkości kilku boisk do piłki nożnej niczym nie ogrodzone, jakbym za szybko szedł to mogłem spaść kilkanaście metrów do dołu. No ale nic, kawałek dalej, niedaleko drogi znajduje kawałek polanki. Niestety już po rozłożeniu namiotu, okazuje się że jest kilka większych kamieni, dlatego nie mam w nocy za wygodnie.



Dzień 5 - Doliną rzeki Traun – szmaragdowa woda., Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!

.


Dane wyjazdu:
118.90 km 10.00 km teren
07:24 h 16.07 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:20.0
Temperatura max: 30
Podjazdy: m
Kalorie: 3332 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 5 - Doliną rzeki Traun – szmaragdowa woda.

Poniedziałek, 11 sierpnia 2014 · dodano: 01.09.2014 | Komentarze 0

Noc spędziłem na polanie koło Dunaju. Miejsce nie najlepsze bo dużo pokrzyw i jak się okazało prawie w mieście. Na szczęście noc mija spokojnie. Pobudka standardowo 5:20 plus dwie drzemki. Jadę dale wzdłuż Dunaju ale teraz mam już większe miasta po drodze, nie czuć tego wczorajszego klimatu. Na dodatek źle skręcam w jednym miejscu i ląduję w centrum Enns. Nie chce jednak się wracać i podjeżdżam kawałek główną drogą, która to jakby nie było jest skrótem a na dodatek robią sobie na spokojnie zakupy w supermarkecie. Udaje mi się szybko wrócić na EuroVelo 6 i jade w kierunku Linz. Coś rozkojarzony z rana jestem bo znowu gubię szlak i ląduje w Linz zamiast je ominąć. Na szczęście jak patrzę na mapę to zatrzymuje się jakiś dobry lokalny rowerzysta i mi wskazuje właściwą drogę, znowu jakby skrót tylko że ruchliwą drogą. Przejeżdżam nad rzeką Traun, opuszczam trasę EuroVelo 6 - Donauradweg i odbijam w Traunweg oznaczone jako R4 w kierunku Traunsee.
Euro Velo 6 © Krasu
Rzeka Traunsee jest całkowicie inna od Dunaju. Wypływa ona w Alpach i po drodze nie zdążyła się nigdzie zanieczyścić. Jest niewiarygodnie przejrzysta, jak na rzekę, do tego ma cudny szafirowy czy to morski czy mocno zielony kolor. Po prostu bajka. Podobnie jak woda w Morzu Śródziemnym na Costa Brava. Niestety kiepski fotograf i aparat dlatego zdjęcia nie oddają tego efektu.
Przejrzysta rzeka Traun © Krasu
Traunweg © Krasu
W jednym miejscu znowu pomyliłem trasę i wylądowałem na ścieżkę lekko nie przystosowanej dla rowerów, bardzo wąsko i miejscami kamieniście. Na szczęście prowadziła ona w dobry kierunku. W jednym z mijanych miasteczek jest nawet specjalny most dla rowerzystów, żebyśmy nie musieli jeździć razem z blachosmrodami. Po kilku godzinach jazdy zaczyna kropić. Zatrzymuje się na ławce i przyrządzam obiad. Kupiłem wcześniej 4 jakby kotlety mielone nadziewane serem oraz jakimiś warzywami. No po prostu rarytas jak na taką niskobudżetową wyprawę. Powoli zaczynają pojawiać się w tle Alpy.

Rzeka Traun - miejscami spokojna, miejscami wręcz górska © Krasu
Alpy mnie zapraszją do siebie, a potem odganiają deszczem © Krasu
Jak się okazało rozłożyłem się z jedzeniem koło wodospadu. Nawet nie wiedziałem bo słychać nie było. Tylko co jakiś czas ludzie podjeżdżali i szli ścieżką w dół, no ale wiadomo do lasu nad rzekę to sobie chodzą. A tu na tablicy ogłoszeń widzę że zrobiony jest tutaj jakiś mini szlak geocache i prowadzi koło tych wodospadów. No to świetnie tylko na nie mam Internetu to nie pokeszuje tym razem. Ale nad wodospad chętnie zajrzę. Tak przejrzysta woda robi wrażenie, do tego dużo ludzi w kombinezonach także można tutaj nurkować nawet.

Wodospady Traufall © Krasu
W dalszej części traunweg oddala się od rzeki, dopiero przed samym Gmunden i Traunsee prowadzi bulwarem nad rzeką. Dojeżdzam do tego pięknego miasteczka w strugach deszczu, całe jezioro i okalające szczyty są w chmurach. Szkoda że takie piękne miejsce mnie tak odstrasza. Siadam na przystanku i zastanawiam się co robić. Przejechałem już ponad sto kilometrów także możnaby zacząć szukac miejsca na nocleg, ale leje tak że nie ma sensu się stąd ruszać. Czekam. Deszcz lekko zelżał, jadę dalej za miasto. Wjeżdżam nad jezioro które jest cieplutkie, chodzę trochę po wodzie bo jest fajnie kamieniste dno i płytko a ja i tak przemoczony. Wypatruję dobre miejsce do rozbicie namiotu pod wielkim dębem, za balami ze słomą, tam jeszcze nie przelało. Trochę blisko drogi ale jak rozłożę się po zmroku to będzie ok. Także odjeżdżam na przystanek, tam odpoczywam i robię kolację. Pod wieczór wystawiam rękę spod dachu sprawdzając czy leje a tu nowe BMW serii 7 zatrzyuje się bo gość chyba myślał ze łapię okazję. No niestety nie zmieszczę się z moim sprzętem więc odjeżdżam we wcześniej upatrzone miejsce. Jest już prawie ciemno i przechodząc przez zarośla nie zauważam drutu kolczastego i zaplątuję się w niego. Na szczęście nie uszkadzam roweru a ja tylko trochę wbijam sobie go w palec. Rozbijam namiot i kładę się spać tuż przy Traunsee i to całkowicie za darmo.
Traunsee przykryte chmurami © Krasu
Klasztor na Traunsee © Krasu
Szczyty okalające Traunsee w chmurach © Krasu

Przystań © Krasu

Mocze nogi w Traunsee © Krasu ( Hmm ta noga tutaj wygląda jak zakrwawiona ale to tylko złudzenie, pewnie przy kompresji zdjęcia kolory się rypły)

Miejscówka ze świetnymi widokami © Krasu


Dzień 4 – Donauradweg – kurczak jest wielce OK!, Dzień 6 - Deszcze niespokojne.

Dane wyjazdu:
167.50 km 5.00 km teren
09:05 h 18.44 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura min:20.0
Temperatura max: 41
Podjazdy: m
Kalorie: 4875 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 4 Donauradweg – kurczak jest wielce OK!

Niedziela, 10 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

W nocy padało. Nie przeszkadzało to jednak imprezować towarzystwu z pobliskiego lasu. Pobudka o 5:20, ale jeszcze 2 drzemki dla lepszego poranka. Namiot mokry po nocnych deszczach, nie ma szans go wysuszyć o tej porze więc jakoś składam taki mokry. Pogoda też taka niepewna, ale z biegiem dnia się przejaśnia i jest piękny gorący dzień.
Samowyzwalacz w ruch © Krasu
Na Dunaju co jakiś czas wybudowane są zapory wraz z elektrowniami. Dzięki wysokim wałom nie rozlewa się on jednak tak bardzo. Dla statków porobione są ogromne śluzy. Pierwszy raz w życiu widziałem rybaków z takim osprzętem. Po prostu bajka, mają takie specjalne stanowiska, nawet fotele na resorach z uchwytami na wędki i całą masę różnego rodzaju jedzenia dla ryb, przynęt i kto wie czego jeszcze. Z rana przygotowywali „jedzonko” dla swoich ofiar, to jakby ktoś robił pasze dla świń albo coś. Na jednym z zalewów z samego rano było dziesiątki takich rybaków. Jechałem też zaraz koło chyba elektrowni. Nie jestem pewny, ale taki wielki kloc budynek koło zalewu i wyświetlacz ile to prądu już w tym dniu naprodukowali. Ciekawe jaki to rodzaj elektrowni.

Elektrownia © Krasu

W nocy wsiadł na rower pasażer na gapę. Chyba mu to nie wyszło an dobre bo musiało mu się kręcić w głowie. Próbował wychodzić z różnych stron i ni, ale w końcu zrobiłem mu wysiadkę w biegu.
Pasażer na gapę © Krasu
Dzisiejsza trasa to piękne tereny. Dunaj wije się wśród wzgórz, pełnych winnic i gajów owocowych. Do tego duża ilość zamków, warowni, klasztorów, małych miasteczek – po prostu bajkowo. Nie spodziewałem się takiego krajobrazu.To bardziej wyglądało na ciepłe Włochy niż Austrię. Jechałem cały czas chłonąc piękne widoki. Aż rzadko kiedy wyjmowałem aparat. Donauradweg biegnie tutaj po obu stronach Dunaju, także można sobie wybrać, z której strony się jedzie. Ja jechałem głównie prawobrzeżną częścią, z wyjątkiem jednego odcinka. Szukałem tam jakiegoś kąpieliska ale bezskutecznie. A że jechałem w górę rzeki to miałem ją przeważnie po prawej stronie i widziałem zamki po drugiej stronie przejeżdżając nieraz koło niektórych nie wiedząc o tym nawet. Wynika to z tego, że jednak ta wyprawa była lekko spontaniczna i nie byłem dobrze przygotowany, co do tego, co można zobaczyć po drodze. Teraz pisząc tą relację szukam informacji w Internecie na temat tych ciekawych miejsc, które widziałem. Np. dowiedziałem się właśnie że w zamku Dürnstein był więziony król angielski Ryszard Lwie Serce który powracając z III wyprawy krzyżowej został pojmany z rozkazu Leopolda V Babenberga i uwięziony w tutejszym zamku od grudnia 1192 roku aż do lutego 1194 roku.
Zamek Dürnstein - więzienie króla Ryszarda Lwie Serce © Krasu

Kolejnym ciekawym miasteczkiem był Spitz z charakterystycznym kościołem św. Maurycego. Okolice tego miasta należały przez długi okres ( lata 812-1504) do klasztoru Niederaltaich i były długi czas bawarską enklawą w Austrii. Na wzgórzu Hausberg za miastem leży zamek Hinterhaus.
Spitz z kościołem św. Maurycego © Krasu
Zamek Hinterhaus © Krasu

Jednym z takich pominiętych zamków, był zamek Aggstein. Całe szczęście, że akurat obejrzałem się za plecy, a tu na samym czubku wzgórza piękny zamek. Chciałbym kiedyś wrócić w ten rejon i każdy zamek oraz miasteczko odwiedzić, oglądnąć dokładniej i poznać jego historie. Wydaje mi się to świetne miejsce na urlop nie tylko rowerowy.


Na wzgórzu zamek Aggstein © Krasu
Nie trzeba było długo czekać aby moim oczom ukazał się kolejny zamek, tym razem to Zamek Schönbühel. Wybudowany na 40 metrowej skale tuż przy Dunaju. W czasie II wojny światowej zajęty przez Niemców, potem pod kontrolą Rosjan, teraz już w rękach prawowitych właścicieli. Jadąc dalej trafiam an stacje benzynową, a tak jakby nad nią mega klasztor, bardzo piękny, złocisty. Przykuwa uwagę z daleka. Jak się teraz dowiedziałem widziałem tylko jego część. Jest to klasztor benedyktynów w Melk. Opactwo powstało w średniowieczu. Benedyktyni z tego zakonu zainicjowali reformy w obrębie zakonu głosząc powrót do pierwotnej doktryny św. Benedykta i zyskując uznanie władz kościelnych.

Zamek Schönbühel © Krasu
Opactwo Benedyktynów w Melk © Krasu

Na stacji benzynowej korzystam w toalety a tam… specjalna półka na kask rowerowy/motocyklowy. No po prostu bajka, tego się nie spodziewałem i kask zostawiłem przy rowerze. Szukam gniazdka z prądem gdzieś an zewnątrz aby nie prosić kasjerów o podłączenie. O dziwo znajduję takie w pomieszczeniu koło myjni, do tego mam duży stolik w cieniu. Jest straszny upał więc postanawiam zrobić przerwę i podładować komórkę. Mam też czas aby dobrze przejrzeć mapę.

Wieszak na kask © Krasu

W miejscowości YYbs zatrzymuję się przed budynkiem, który wydawał mi się być muzeum rowerów. Jak się okazało to muzeum jest ale bardziej w centrum miasta. Nie byłem w środku, ale znalazłem film pokazujący zbiory tego muzeum. Film jest autorstwa polskiego rowerzysty – zaciekawionych odsyłam pod link.
Na bulwarze rozkładam się koło ławki. Wyciągam mój mokry namiot i suszę go na trawie. Wcześniej jadąc przez pola zakosiłem jedną kukurydzę. Także teraz wyciągam kuchenkę i sobie smażę smaczną kukurydzę. Tak sobie smażę i jedzie jakaś pani co się do mnie uśmiecha. Zjadłem a tu pani się za chwile wraca i pyta czy umiem mówić po niemiecku, a ja grzecznie że nie bardzo ale że po angielsku umiem. I już po angielsku proponuje mi 2 kawałki kurczaka, mówi że oni już pojedli i że im zostało i pomyślała czy bym nie chciał. No baa, pewnie że chętnie zjem. Pogawędziliśmy jeszcze chwilę, jak się okazało pani była Niemką z Monachium i była kiedyś w Polsce. Jechała dookoła któregoś z mazurskich jezior i bardzo się jej podobało. Fajnie że czasem można spotkać tak bezinteresownych ludzi, szczególnie jak się jest gdzieś na obczyźnie.
Muzeum rowerów © Krasu
Dunaj niestety za brudny do kąpieli, a miałem taką ochotę popływać tego dnia. Szukałem jakiegoś kąpieliska ale bezskutecznie. Widziałem w kilku miejscach amatorów kąpieli w kakao ale ja dziękuje. Po drodze było jeszcze sporo takich fajnych miasteczek i zamków. Zmęczenie dawało się we znaki i coraz rzadziej wyciągałem aparat, a szkoda bo widoki piękne.
Naddunajskie widoki © Krasu
W pewnym momencie Donauradweg odchodzi trochę od Dunaju i wspina się na małe wzgórze. Tam po raz pierwszy widzę Alpy, tak skromnie wyłaniają się zza horyzontu. To bardzo ładne podsumowanie całego dnia. To był jeden z najfajniejszych dni całej wyprawy.
W oddali Alpy © Krasu


Dzień 3 - Wiedeń - zagubione pranie., Dzień 5 - Doliną rzeki Traun - szmaragdowa woda.



Dane wyjazdu:
99.30 km 5.00 km teren
06:25 h 15.48 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura min:21.0
Temperatura max:
Podjazdy: m
Kalorie: 2938 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 3 Wiedeń - zagubione pranie.

Sobota, 9 sierpnia 2014 · dodano: 27.08.2014 | Komentarze 0

Dobrze się spało, aż szkoda wstawać tak wcześnie. Ale dziś kolejny „miastowy” dzień, a jak to w mieście czas szybko ucieka szukając dobrej drogi w tym gąszczu uliczek. Na szczęście jestem jeszcze w pięknych okolicach i ranek wita mnie cudownymi widokami.
Takie widoki chciałbym mieć każdego ranka © Krasu

Zbliżając się do Wiednia trasa prowadzi bulwarami koło kanału Neu Donau. W publicznej toalecie jest też kran z woda na zewnątrz wraz z lusterkiem. Jakiś rowerzysta korzysta i się goli, no to sobie myślę też skorzystam i wjadę do stolicy z pięknie gładką twarzą ;) Zaraz potem jadę koło plaży nudystów, mimo wczesnej pory już kilku starych obleśnych entuzjastów wietrzy swoje przyrodzenia, trzeba szybko stamtąd spadać! Pytam jakiegoś rowerzystę którym mostem najlepiej się przeprawić do centrum miasta, bo oczywiście nie mam żadnego planu Wiednia. Przejeżdżam na tak jakby wyspę oddzielającą kanał od głównego nurtu Dunaju, a tutaj podjazdy na most dla rowerzystów jak kręte schody, żeby nie było za stromo. Wylądowałem jednak na Praterze, czyli dzielnicy ze słynnym wesołym miasteczkiem. Jest koło 9 więc wszystko pozamykane i jeszcze spokój. Szybka przejażdżka, kilka fotek i jadę dalej, tylko gdzie ? Wstępuję na dworzec tamtejszego PKP i pytam w informacji. Pan jednak nie za miły mówi ze oni udzielają informacji tylko dotyczących rozkładów jazdy itp. To się pytam w ogóle w którym kierunku jest centrum miasta. Mają też plan Wiednia w gablocie więc zerkam i mniej więcej orientuję się co i jak.

Rowerowe udogodnienia © Krasu
Wiedeń © Krasu
Diabelski młyn © Krasu
Prater - dzielnica słynna z wesołego miasteczka © Krasu
Most na Dunaju © Krasu
Centrum biznesowe Wiednia ?? © Krasu

Dojeżdżam pod katedrę św. Szczepana a tam już cały turystyczny zgiełk. Sama katedra bardzo piękna, taki styl budownictwa bardzo mi się podoba. Żałuję że nie mam gdzie zostawić roweru żeby zobaczyć ją do środka. Szukam informacji turystycznej ale nigdzie nie widzę. Za to pełno sklepów topowych marek, a to Georgio Armani a to Versace, nic tylko kupować!
Katedra św. Szczepana w Wiedniu © Krasu
Krasu na rowerku © Krasu

Katedra © Krasu

Pod katedrą pytam jednego z naganiaczy turystów do zakupu biletów o drogę do informacji turystycznej bo ileż można błądzić po Wiedniu. Pierwsze co to mnie upomina że tutaj nie można jeździć na rowerze tylko prowadzić ale mniej więcej wytłumaczył mi gdzie jest takie info. Jednak trochę mi zeszło zanim znalazłem, musiałem jeszcze kilka razy dopytać. Całe to centrum informacji turystycznej to był taki śmieszny złoty barak postawiony koło skrzyżowania. Ucieszony parkuje rower a tu zonk! Gdzie moja koszulka ?? Przyczepiłem sobie wczorajsze pranie do sakw, dwie koszulki i spodenki. A tu brak mojej ulubionej koszulki! No nic jak już jestem to idę po mapy, coś tam darmowego jest, pytam o mapę ścieżek rowerowych ale takowej nie posiadają. Szkoda mi koszulki więc postanawiam kawałek się wrócić, może akurat gdzieś będzie. Całe szczęście koszulka leży kilka przecznic wcześniej koło opery wiedeńskiej. Może to był znak żeby tam wstąpić, ja jednak odpuszczam i jadę w stronę Hofburga, siedziby cesarskiego rodu Habsburgów. Wiedeń jest piękny, na każdym kroku widać bogactwo i kunszt architektury. Pełno wszędzie też turystów, co mniej lubię. Toteż kolejka do wody pitnej była, swoje odstałem i wszystkie bidony napełniłem. Kilka przecznic dalej trafiłem na pogrzeb. Taki uroczysty, z wojskiem i wszystkimi honorami. Ale trwało akurat przemówienie polityków, także tylko kilka fotek i już mnie tam nie było. Koło ratusza rozłożony był gigantyczny ekran bo akurat był festiwal filmowy. Z tym że o tej porze żadnego filmu nie wyświetlano, ochroniarz jednak i tak upomniał mnie że nie wolno tam jeździć rowerem. No niech mu będzie, zsiadłem ale przeprowadziłem kawałek dalej i wio, spadam stąd!

Hofburg, siedziba cesarzy a ja sie pcham z rowerem ;) © Krasu
Architektura Wiednia © Krasu
Wiedeń - kopalnia zabytków © Krasu
Niektóre w remocnie © Krasu
Rydwan kontra bolid F1 © Krasu
Ratusz w Wiedniu © Krasu

Kilka przecznic dalej rozsiadam się w parku koło okrągłego stołu. Przepatruję mapę bo nie znalazłem jednego z pałaców, który kojarzyłem zawsze z Wiedniem. Z takim dużym ogrodem, mnóstwem kwiatów, fontann oraz budowlą na wzgórzu. Jedna z miniaturek wydaje się pasować do mojego wyimaginowanego wyobrażenia o tym miejscu. Jest duży budynek z ogrodem ale to jest na drugim końcu miasta. No nic postanawiam jednak tam jechać. Co chwile muszę sprawdzać gdzie jestem na mapie, ciągle się gubię w tych uliczkach i ścieżkach rowerowych. Przy budce z kebabami postanawiam odpocząć i jednego zamawiam. Od razu widać że to już nie centrum miasta. Pełno podejrzanych typków się kreci, śmierdzi niemiłosiernie, szaro i ponuro, całkowicie inna atmosfera. Zjadam i spadam stąd jak najszybciej. Dojeżdżam na miejsce trochę od boku i wielki zonk, pisze że tutaj jest ale ZOO ! No nie róbcie sobie jaj, tyle jazdy i błądzenia a tu ZOO! Jak już jestem to sprawdzę główny budynek, może jednak dobrze trafiłem. Budynek sie ciągnie dobre kilkaset metrów, podjeżdżam pod główną bramę i jednak to jest Pałac Schönbrunn. Odetchnąłem z ulgą. Jednak nie trwało to długo, dojeżdżam do bramy a tam wypada ochroniarz: „No bikes! No bikes!”. No kurde ale będę prowadził, ale nie dalej „No bikes!”. W dupę jeża, tłukę się z godzinę przez zatłoczony Wiedeń a tu jakiś nadgorliwy ochroniarz mnie nie wpuścił. No nic zostawiam rower przy bramie i wchodzę na dziedziniec, kilka fotek strzelam. Ale główne atrakcje, czyli piękny ogród i fontanny są za pałacem. Nie zostawię tak roweru bo nie będę mieć czym do domu wrócić. Zrezygnowany idę do ochroniarza i pytam czy mogę koło niego przypiąć rower do bramy, czy mi popilnuje. On na to że spoko ale że za 20 minut kończy pracę i przyjdzie ktoś inny. W 20 minut to nie obrócę bo to hektary tych ogrodów. Ale proponuje mi ze zamknie mi rower w kantynie dla ochroniarzy i jak potem wrócę żebym przyszedł do ochroniarza co tu będzie siedział to mi otworzy. No to świetnie! Teraz na legalu wprowadzam sobie rower do pałacu! Chwile temu wywaliłby mnie na zbity pysk a teraz mój rower odpoczywa w pałacowym budynku. Ja zabieram wodę, aparat i idę zwiedzać. Niestety po kilku fotach wyczerpują się baterie w aparacie a drugie zostały zamknięte z rowerem.. Nie wracam się już żeby gościa nie denerwować tylko robię zdjęcia komórką. Piękny ogród, fontanny i widok na cały Wiedeń. Warto było się pomęczyć. Na dodatek jest tutaj darmowe WiiFii więc piszę chwilę z moim szczęściem co się zamartwia o mnie w Polsce.

No bikes! No bikes! © Krasu
Fota na fb coby wiedzieli że żyję © Krasu
Pałac Schönbrunn © Krasu
Pałac Schönbrunn - za "wodospadem" © Krasu
Altanka ogrodowa ;) © Krasu

Jest już popołudnie i pora powoli ewakuować się z Wiednia. Wracam do budki ochroniarza a tam Pani w średnim wieku, która nie bardzo umie angielski. Udaję mi się jednak dogadać i odzyskuje swój sprzęt. Wyjazd z Wiednia to był koszmar! Znowu ciągłe sprawdzanie gdzie to ja jestem. Niedaleko Dunaju zaczynam szukać sklepu. Jest Penny Markt ale nie ma jak dojechać. Musze rower wyprowadzać na most po schodach i wrócić kilkaset metrów. Tragedia wypchać taki obładowany rower po stromych schodach. Jak wracam to jeszcze spotykam chyba jakiegoś naćpanego gościa, na szczęście cwaniaczek mnie nie zaczepia tylko patrzy spode łba. Udaje mi się w końcu odnaleźć ścieżkę naddunajską. Powoli opuszczam to miasto z jednej strony piękne, ociekające bogactwem z ciekawą historią a z drugiej jak to w takich miastach bywa, są też dzielnice ohydne, slumsy z lokatorami spod ciemnej gwiazdy. Za miastem trafiam na fajną miejscówkę do kąpieli. Wraz z miejscowymi trochę popływałem, wypiłem piwko i jadę dalej. Niestety zaczyna padać. Chowam się pod mostem, ale miejscówka zajęta przez rybaka z synem. Trochę za blisko jakiegoś miasteczka żeby zostać na noc no i zajęte jakby nie było. Przeczekuje największy deszcz i szukam miejscówki za miasteczkiem. Rozbijam się koło pola kukurydzy. W lasku obok ktoś urządził sobie ognisko, nie chce mi się już przenosić z namiotem dlatego po cichutku pakuję się w namiot i zasypiam, chociaż kilka razy budzą mnie odgłosy z pobliskiej imprezy.
Dobranoc! © Krasu

Dzień 2 – Bratysława, Dzień 4 Donauradweg – kurczak jest wielce OK!

Dane wyjazdu:
58.50 km 10.00 km teren
04:13 h 13.87 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura min:21.0
Temperatura max: 42
Podjazdy: m
Kalorie: 1178 kcal
Rower:K r o s s

Alpy 2014 - Dzień 2 – Bratysława

Piątek, 8 sierpnia 2014 · dodano: 25.08.2014 | Komentarze 0

Mój pociąg do Bratysławy odjeżdża o 5:24, dlatego pobudka dość wczesna. Pogoda nie zapowiadająca się zbyt dobrze, dalej mokro i deszczowo. Na stacji ciężko dostać się na peron bo mój rower z bagażami nie chce się zmieścić w windzie. Jakoś udaje mi się go w końcu upchać tak żeby zamknęły się drzwi i wjeżdżam na peron. Miejsce dla rowerów ma być w 3 wagonie od końca – to informacja od pani z okienka. Tak też jest ale nie chcą się otworzyć drzwi do przedziału rowerowego, no trochę lipa. Ale pani konduktor w końcu mnie zauważa i otwiera mi drzwi, które były zamknięte na klucz. Coś tam do mnie mówi po słowacku ale nie bardzo rozumiem. Zawieszam rower na wieszaku i rozkładam siedzenie z boku bo wole mieć sprzęt na oku. Jednak pani konduktor tłumaczy mi że nie mogę tutaj siedzieć tylko muszę iść do przedziału. No trochę mnie to martwi, ale co zrobić. Jednak jak wychodzę z tego przedziału rowerowego, okazuje się że jest on zamykany również od strony wagonu. Także już spokojny że mój rower jest bezpieczny jadę sobie prawie 4 godzinki do Bratysławy. Gdzieś w połowie drogi rozpogadza się i świeci piękne słońce. Wysiadam w Bratysławie i ździwko, nie ma żadnej windy ani nic tylko schody. Nie będę przecież targać tego po schodach, znajduję przejście służbowe przez tory i przejeżdżam na stację. Jak to w wielkim mieście pełno ludzi, dworzec tętni życiem. Pierwsze wrażenie miasta nie za dobre, wszystko wygląda jakby nie było remontowane dobre 20 lat jak nie lepiej, podobnie jak w Polsce na starych dworcach PKP. Moją uwagę przykuwa tylko szyld

Dworzec kolejowy © Krasu

Wyjeżdżam na miasto, ulice jeszcze bardziej szare i ponure. No tak muszę znaleźć centrum miasta, a tu ani planu miasta ani nie mam pojęcia w której części miasta jestem. Na czuja podjeżdżam trochę główną drogą i jestem koło pięknego budynku, który okazuje się być pałacem prezydenckim. Do ogrodu nie można wchodzić z rowerami dlatego zatrzymuję się tylko na kilka fotek i jadę dalej.

Pałac prezydencki © Krasu

Zaczynam podjeżdżać wąskimi uliczkami pod strome wzgórze, na którym zauważam zamek. Jak się okazuje to zamek królewski. Znowu zakaz jazdy rowerem, to prowadzę. Zamek bardzo ładny, z klimatem. Nie czuć zbytniego przepychu. Widoki z zamkowego wzgórza piękne, w dole Dunaj ze swoimi mostami. Na dziedzińcu pełno turystów. Podjeżdża jakaś grupka sakwiarzy, widzę polską flagę to podjeżdżam zamienić kilka słów. Chłopaki jadą z Polskie przez Czechy, Słowację, Rumunię aż do morza czarnego, po drodze przejeżdżając przez trasę trans fogarską w Karpatach. Bardzo fajna trasa, urozmaicona i co najfajniejsze - przez góry. Nie widzę jednak żadnego centrum informacji turystycznej, więc dalej bez planu miasta zjeżdżam w dół, w kierunku Dunaju. Trafiam jednak w przepiękne wąskie uliczki, pełne przydrożnych kawiarenek i cudownych starych kamienic. Starówka Bratysławy bardzo mi się podoba. Kręcę się dość długo po mieście podziwiając miasto i zażywając słonecznej kąpieli. Na jednym z placów, koło fontanny spotykam rowerzystę z dalekiego wschodu. Nie rozmawiałem z nim ale widać po nim że przyjechał tutaj na rowerze.

Zamek królewski w Bratysławie © Krasu

Panorama ze wzgórza zamkowego © Krasu

Siadam na ławce i obserwuję, ciągle coś się dzieje. A to młoda para ma sesję zdjęciową, a to grupa turystów prowadzona jak stado przez najważniejsze zabytki. Lubię czasem tak stanąć z boku i obserwować otaczający mnie świat. Chodź na chwilę wyłączyć się z tej pogoni i zaczerpnąć otaczającego mnie klimatu.

Bratysława © Krasu

Na następny dzień mam zaplanowany Wiedeń, który jest bardzo blisko Bratysławy bo tylko kilkadziesiąt kilometrów rowerem. Nie pamiętam dokładnie może 60 a może 80 kilometrów. Dlatego mam dużo czasu w Bratysławie, bo nocleg chce znaleźć niedaleko przed Wiedniem aby od rana być już w Wiedniu. Krążąc jeszcze po mieście, wstępuje na kebaba z funduszy od mojej narzeczonej przeznaczonego właśnie na dobre jedzenie abym całkiem jako kościotrup nie wrócił. Oglądam jeszcze kilka zabytków, w tym piękną operę. Powoli odnajduje ścieżkę rowerową naddunajską, którą to mam zamiar dostać się do Wiednia.

Bajkowa Opera © Krasu
Po drodze atakuje mnie wściekły lew i gigantyczna mucha!

Mutanty w Bratysławie © Krasu

Udaje mi się jednak uciec, jeszcze tylko kilka spojrzeń na piękny zamek na wzgórzu, na wiszący most i odjeżdżam. Bratysława bardzo mi się spodobała, chętnie tu kiedyś wrócę.

Bratysława - most na Dunaju © Krasu

Bratysława - zamek królewski © Krasu

Wyjeżdżam za miasto i krajobraz bardzo szybko zmienia się w bardziej sielski, wręcz wiejski. A to pola kukurydzy, a to słoneczników, małe wzgórza i wstęga Dunaju przecinająca krajobraz.

Bardzo szybko wjeżdżam na terytorium Republiki Austryjackiej. Ścieżka rowerowa oczywiście jest poprowadzona osobno. W jednym miejscu jednak remontują drogę i przez objazdy towarzyszą mi auta wzbijające tumany kurzu. Ścieżka bardzo dobrze oznakowana, nie ma problemu z nawigacją. Kieruje się w stronę małego miasteczka Hainburg. Tam zakupy w Billi i jadę dalej do naddunajskiego parku narodowego. Malowniczymi terenami wzdłuż wałów, przeważnie to po wałach dojeżdżam jakieś 10km przed Wiedeń, gdzie w ustronnym miejscu rozbijam się na noc. Jest nawet miejsce do zażywania kąpieli.
Hainburg © Krasu
Naddunajski park narodowy © Krasu
Miejsce na nocleg w zaciszu starorzeczy Dunaju © Krasu

Dzień 1 - Europejskie żule.  ,Dzień 3 - Wiedeń - zagubione pranie.