Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi krasu z wioski Golanka. Mam przejechane 23890.85 kilometrów w tym 1779.10 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.07 km/h i jest mi z tym dobrze.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy krasu.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2014

Dystans całkowity:1642.90 km (w terenie 57.00 km; 3.47%)
Czas w ruchu:75:16
Średnia prędkość:18.15 km/h
Maksymalna prędkość:53.50 km/h
Suma podjazdów:7515 m
Maks. tętno maksymalne:42 (21 %)
Suma kalorii:31810 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:102.68 km i 5h 47m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
331.10 km 1.00 km teren
15:07 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:52.50 km/h
Temperatura min:4.0
Temperatura max:
Podjazdy:510 m
Kalorie: 1038 kcal
Rower:K r o s s

Sandomierz nad Wisłą.

Piątek, 29 sierpnia 2014 · dodano: 30.08.2014 | Komentarze 1

Taką dłuższą wycieczkę planowałem już dawno. W tamtym roku jakoś tak zleciało że się nie wybrałem. Dlatego jak się nadarzyła okazja w tym roku, to długo się nie zastanawiałem. Czemu Sandomierz ? Chciałem zobaczyć z rowerowego siodełka trochę Polski tej bardziej równej. Uwielbiam góry i moje pogórze dlatego głównie po nich jeżdżę. A Sandomierz był akurat w takiej odległości że wychodziło około 300km co było moim celem, a dodatkowo to  bardzo piękne królewskie miasto.
Sandomierz nad Wisłą © Krasu
Pogoda na dzisiaj miała być. I była. Wstaję o 5 rano, śniadanie itp, reszta pakowania i wyjeżdżam dopiero przed 6. O masakra jakie zimno, wyjechałem w bluzie ale zaraz na 1 przystanku ubieram też wiatrówkę. Dobrze że wziąłem, a nie zdecydowałem jechać się bez bagażu. Temperatura koło 3 może 4 stopni celcjusza. Jedzie się trochę sztywno, dopiero za Tuchowem podjazd mocniejszy to i cieplej się zrobiło. Jadę na Pleśną, potem do Tarnowa i prosto na Mościce. Niebo czyściutkie, nie licząc smogu z Azotów. Do Żabna droga dość ruchliwa, potem odbijam w kierunku Borusowej gdzie nie ma mostu tylko prom. Droga bardziej boczna to ruch znikomy i jedzie się wyśmienicie. Przed samą Wisłą odbijam w kierunku Szczucina. Lekki wiaterek w plecy, po prostu się płynie. W Szczucinie pierwszy postój, zjadam jakieś  drożdżówki, ściągam ciepłe ciuchy i już na krótko ruszam dalej. Zaraz za miastem most na Wiśle i wjeżdżam w województwo Świętokrzyskie! Tu mnie jeszcze nie było.
Most na Wiśle za Szczucinem © Krasu
Zaraz za moastem uciekam z teh ruchliwej drogi i w pobliżu Wisły, poprzez polskie wsie jadę spokojnie w kierunku Sandomierza. Drogi w bardzo dobrym stanie, ruch znikomy, wiejskie klimaty - po prostu super. Myślałem jedynie że będę mieć więcej okazji do oglądania Wisły, jednak wały odbierały mi tą przyjemność i tylko w kilku miejscach pokazuje mi się nasza Wisełka.
Wisełka © Krasu
Niektóre wioski mają bardzo fajne nazwy. Na mapie w oczy żuciła mi się Warszawa ale jakoś przez nią jednak nie jechałem. Ale np przez Szwagrów ;)
Szwagrów, tylko ilu ? © Krasu
Dość długo jadę przez sady. Głównie z jabłkami, ale jakoś nie mam ochoty ich jeść. Podejrzanie wielkie i duuużo na tych jabłonkach. Do Sandomierza dojeżdżam około 14. Plątam się trochę po mieście. Rzeczywiście bardzo piękne miasto, do tego czuć taki klimat starego miasta. Zamawiam kebaba, którym w miarę sobie pojadłem, tylko że znalazłem w nim kość. Także kebab z mięsem z kurczaka to kiepsko. Odpoczynek na rynku i trzeba powoli wracać bo do domu daleko.Zdjęcia kiepskiej jakości bo miałem tylko telefon ze sobą.
Sandomierz nad Wisłą - poczta © Krasu
Sandomierz nad Wisłą © Krasu
Sandomierz nad Wisłą © Krasu
Sandomierz nad Wisłą © Krasu
Sandomierz nad Wisłą © Krasu
Powrót już nie taki przyjemny. Więcej jadę głównymi drogami. Za Tarnobrzegiem kawałek fajnej drogi dla rowerów ale potem kończy się nad jeziorem i dalej muszę jechać dwupasmową wisłostradą.. tragedia. Przed Mielcem jedzie mi się tragicznie wśród tych tirów. Wyprzedza mnie ciężarówka z przyczepą na centymetry, jak sie okazuje "Lka". No ja pierdziele, siadam na przystanku i szukam objazdu. Skręcam znowu na wioski i jadę dużo dłuższą drogą ale znowu przyjemnie, bez tirów i rozpędzonych osobówek. Dojeżdżam do Mielca i zaczyna robić się ciemno.
Przerwa w Radomyślu Wielkim © Krasu

Ubieram kamizelkę odblaskową, którą kupiłem na stacji bo oczywiście zapomniałem zabrać z domu. Do Radomyśla Wielkiego jadę główną drogą, ruch już trochę mniejszy, da się przeżyć. Droga zaczyna się ciągnąć, mało sił. Średnia spada coraz bardziej. W drugą stronę jechałem koło 30km/h, teraz już ledwo między 15 a 20. Odbijam w stronę Jodłówki-Wałki. A tam niespodzianka zamknięta droga pod torami. Na szczęście rowerem da się przejechać i jestem niedługo koło "czwórki". To już prawie w domu. Jeszcze tylko kilka tych nieszczęsnych podjazdów przed Tuchowem. W Zalasowej lekki kryzys, ledwo jadę. Za to jak już zjechałem do Tuchowa to wstąpiły we mnie nowe siły. Kilkanaście minut po północy dojeżdżam do domu. Padnięty ale szczęśliwy z powodu wykręcenia nowej życiówki!


Dane wyjazdu:
77.40 km 0.00 km teren
03:47 h 20.46 km/h:
Maks. pr.:49.50 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy:769 m
Kalorie: 2307 kcal
Rower:K r o s s

Tarnów.

Czwartek, 28 sierpnia 2014 · dodano: 30.08.2014 | Komentarze 0

Do Tarnowa na rowerze. Troche na zakupy, troche sie poplątać. W powrocie kilak skrzynek GC i oczywiście obowiązkowa siatkówka w Tuchowie.
Panorama ze Słonej Góry © Krasu



Dane wyjazdu:
41.00 km 1.00 km teren
02:04 h 19.84 km/h:
Maks. pr.:52.00 km/h
Temperatura min:16.0
Temperatura max:
Podjazdy:487 m
Kalorie: 1904 kcal
Rower:K r o s s

Zakliczyn.

Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 · dodano: 26.08.2014 | Komentarze 0

Przejażdżka coby wykorzystać okno pogodowe. Nieźle daje popalić ostatnio deszczem. Zakliczyn przez Brzozową, powrót przez Polichty żeby zaliczyć nowy podjazd. Z powrotem powrót też nieznaną drogą z gromnika gór na szydłówki.


Dane wyjazdu:
55.30 km 0.00 km teren
02:38 h 21.00 km/h:
Maks. pr.:53.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy: m
Kalorie: 1711 kcal
Rower:K r o s s

Rozruch.

Środa, 20 sierpnia 2014 · dodano: 23.08.2014 | Komentarze 0

Po odpoczynku lekki rozruch. Ciężkowice, Bobowa i okolice.
Kategoria Przejażdżki


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Alpy 2014

Niedziela, 17 sierpnia 2014 · dodano: 31.08.2014 | Komentarze 0

 

Już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie myśl aby pojechać na jakąś dłuższą wycieczkę rowerem. Zapakować sakwy i po prostu pojechać w nieznane. Czytając różne relacje z wypraw zazdrościłem ludziom takiej frajdy, przy okazji dowiadując się wielu ciekawych rzeczy. Widziałem wiele zdjęć z różnych zakątków świata. Zawsze ciągnęło mnie w górki, mając do wyboru dojazd do jakiegoś miejsca przeważnie wybierałem trasę przez górki, chociaż można było dojechać tam łatwiej i szybciej. Dlatego w mojej głowie zagnieździł się pomysł aby jechać rowerem w Alpy. Chodziły też myśli aby pojechać w ciepłe Bałkany i Chorwację czy też spróbować swoich sił w Karpatach na trasie Trans fogarskiej. Jednak Alpy to Alpy, najwyższe góry w Europie warto byłoby zobaczyć chociaż cząstkę nich. Przeglądając różne mapy, próbując zaplanować jakoś trasę kilka miejsc przykuło moją uwagę. Szczególnie Großglockner Hochalpenstraße ze swoją przełęczą Hochtor (2504m n.p.m.) i punktem widokowym Edelweissspitze kilkadziesiąt metrów wyższym. Podobno to najwyżej położona droga w Alpach Austryjackich, zresztą bardzo popularna i płatna dla aut i motocykli. Ale za piękne widoki warto zapłacić, rowerzyści natomiast płacą swoim trudem i potem. Nie przepadam za wielkimi aglomeracjami ale będąc już w pobliżu warto byłoby wstąpić do Wiednia i Bratysławy. Słyszałem również że wzdłuż Dunaju jest bardzo fajna trasa rowerowa, ciągnąca się aż do morza czarnego. Postanowiłem więc wykorzystać fragment tej trasy i tak oto w głowie narodził się wstępny plan trasy. Szkoda było mi czasu na jazdę po już znanych mi dobrze terenach także niektóre odcinki postanowiłem podjechać pociągiem. Plan był taki aby zacząć jechać w Nowym Sączu, do przejścia granicznego z Piwniczną, potem do Popradu. Stamtąd pociągiem do Bratysławy i już całkiem przesiąść się na rower. Do Wiednia trasą naddunajską i potem dalej tą trasą w stronę Linz, gdzie odbić w dolinę rzeki Traun poprzez jedno z tzw. jezior Salzburkich (Traunsee). Pokonać przełęcz i dostać się do doliny rzeki Salzach. Poprzez Bischofhofen dostać się do Großglockner Hochalpenstraße a następnie wrócić południową częścią Austrii do Bratysławy skąd zapakować się w pociąg do Popradu i wrócić podobnie jak zaczynałem. Do końca nie wiedziałem czy będę mieć czas na taką wycieczkę, dlatego jak się okazało że mogę jechać to na szybko się spakowałem. Wielu rzeczy nie zdążyłem przygotować i kupić. Miałem ze sobą tylko dwie mapy samochodowe w niezbyt dokładnej skali tj. mapę Słowacji i Austrii. Ale taka okazja mogła się nie powtórzyć, także trochę na wariackich papierach ale pojechałem! Co z tego wyszło można przeczytać w tej relacji, zapraszam!

Lavanda di Venzone

Linki do poszczególnych dni relacji:

Dzień 1 - Europejskie żule.
Dzień 2 - Bratysława.
Dzień 3 - Wiedeń - zagubione pranie.
Dzień 4 – Donauradweg – kurczak jest wielce OK!
Dzień 5 - Doliną rzeki Traun – szmaragdowa woda.
Dzień 6 - Deszcze niespokojne.
Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!
Dzień 8 - "D-day".
Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.
Dzień 10 - Home, sweet home.




Dane wyjazdu:
88.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy:140 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 10 – Home, sweet home.

Sobota, 16 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Nad ranem zwijam swoje tobołki i pakuję się do pociągu. Rower ma miejscówkę całkiem gdzie indziej niż ja, w innym wagonie całkiem. Ale udaje mi się go zapakować do mojego wagonu i konduktor spoko nic nie narzeka tylko podbija miejscówkę. Takim oto sposobem opuszczam Alpy. Nie powiem bo dały mi w kość, szczególnie tą pogodą. Ale to kolejny powód by tu wrócić i zmierzyć się z nimi jeszcze raz!

Villach – stacja kolejowa © Krasu

Po drodze do Wiednia dosiada do mnie pewien szwajcar. Bardzo wygadany gość. Przez kilka godzin wiedziałem o nim więcej niż o nie jednym znajomym. Jest podobno fotografem, jeździ z różne zakątki naszego globu i fotografuje. Najbardziej przyciąga go las tropikalny. Z tego co opowiadał to był już chyba na wszystkich kontynentach. Po pewnym czasie męczy mnie już ta rozmowa, bo chciałbym w spokoju rzucić ostatni raz okiem na Alpy. W Wiedniu wita mnie znowu piękna pogoda. Mam problem z wydostaniem się na ścieżkę naddunajską, którą chce dotrzeć do Bratysławy i jeszcze dziś wsiąść do pociągu do Popradu. Dobrze że miasto nie było jeszcze tak zakorkowane. Jakoś udaje mi się w końcu trafić na właściwą drogę, co nie było takie proste, bo nie miałem planu Wiednia i jechałem na azymut. Znaną mi już ścieżką pociskam ile tylko mam sił. Dopadłem nawet jednego gościa na szosówce i trzymałem się niego ile tylko mogłem. Nigdy tak szybko nie jeździłem na rowerze z sakwami. No ale nie chciałem się spóźnić na pociąg. Wyczerpany do reszty wpadam do centrum Bratysławy i prosto na dworzec kolejowy, mój pociąg odjechał 10 minut temu… No nic następny jest za 2 godziny, trudno. Zjem przynajmniej jakiś dobry kebab. A tu zonk, dziś sobota to Turki mają pozamykane.
Wiedeń – zawsze piękny © Krasu

Pociągiem dojeżdżam do Popradu. Jest już późno ale jest jeszcze jeden pociąg do Starej Lubovnej. Czekam na stacji i robie się coraz bardziej zaniepokojony. Z wszystkich stron coraz więcej schodzi się cyganów. Targają ze sobą tobołki pełne jakiś śmieci. Dzieci żebrzą o kasę. Wszyscy brudni i śmierdzący. Mam dziwne przeczucie że czekają na ten sam pociąg. Na stacji jest niby policja, ale widać że się ich boją. Ktoś tam do nich mówi żeby zrobili z nimi porządek, ale policjanci raczej się po prostu zmywają. I się nie mylę. W przedziale dla podróżnych z większym bagażem jestem ja, mój rower, jakiś 2 Słowaków i całe stado cyganów, którzy piją, w karty grają i generalnie śmierdzą. To mi się trafiła przejażdżka w środku nocy. Po trochę wysiadają na pobliskich stacjach. Dojeżdżam szczęśliwie do mojej stacji, a tam czeka na mnie już moje Szczęście i odwozi mnie bezpiecznie do domu.


Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.,

Dane wyjazdu:
96.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:
Temperatura max:
Podjazdy:1580 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 9 – Bonus słoweńsko-włoski.

Piątek, 15 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Pierwszy pociąg odjeżdża jeszcze przed 5, także długo nie pospałem. Szybki zakup biletu w automacie i pakuję się do podstawionego pociągu. Trochę ciężko zapakować taki zestaw do pociągu ale jakoś daję rade. Sprawnie dojeżdżamy do Villach, tam mam mieć przesiadkę do Wiednia na stacje Meidling, bo główny dworzec jest w remoncie. Sprawdzam pociągi i już zaraz podjeżdża piękny szybki pociąg. Rozglądam się za przedziałem dla rowerów ale nie widzę. Pytam konduktora gdzie jest przedział dla rowerów. I tu szczęka mi opada. Okazuje się że ten pociąg nie zabiera rowerów a następny zabierający rowery jest jutro rano… Bo jest tylko jeden pociąg z rana który zabiera rowery i trzeba wykupić wcześniej miejscówkę na rower. No to jestem w kropce. Bilet na dziś kupiony za grube eurasy (kolej w Austri jest bardzo droga, za bilet z Lienz do Wiednia zapłaciłem ponad 70 euro), a tu nie pojadę. W okienku kasy dopytuję się o wszystko. Okazuje się że jest popołudniu pociąg co zabiera rowery ale na inny dworzec do Wiednia. Tylko że on będzie we Wiedniu całkiem wieczorem co jest dla mnie bez sensu. Nie zamierzam przecież spać w hotelu. Ani to podjechać dziś kilka stacji bo bilet i tak kupiony, ani to czekać na pociąg do jutra. Studiuje mapę i oto jest pomysł! Kupuję miejscówkę na rower na jutrzejszy poranny pociąg i jadę za miasto.
W porannym pociągu © Krasu

Z rana centrum Villach jest opustoszałe © Krasu

Mam problem ze znalezieniem odpowiedniej wylotówki, ale z pomocą miejscowych jakoś się udaje. Niestety wszystkie sklepy są pozamykane bo dziś święto, a ja kiepsko stoję z prowiantem. Postanowiłem spróbować się z jeszcze jedną przełęczą i pojechać do Słowenii. Gdy już wyjechałem z miasta znalazłem świetną miejscówkę na śniadanko, na ławeczkach koło kapliczki, do słoneczka. Aż nie chciało się jechać dalej, ale przełęcz czeka. I to nie byle jaka, może nie jakoś strasznie wysoka bo tylko 1073m n.p.m. za to nadrabia nachyleniem. Stoją nawet znaki aby zredukować bieg w aucie na jedynkę. Zapowiada się ciekawie. I jest! To był zdecydowanie najbardziej stromy podjazd jaki w życiu jechałem. W nogach czułem piekło, jakby mi wszystkie mięśnie przypalali na ogniu. Ale nie, nie będę przecież prowadzić, nie od tego mam rower. Co kilka metrów staję. Ciężko jest ruszyć, czasami wręcz ściąga mnie w dół. W końcu jest, widzę tablicę z nazwą przełęczy, co zwiastuje koniec mordęgi. Na przełęczy jest muzeum wojskowe, jakieś bunkry z czasów wojny. Niestety nie mam na zwiedzanie czasu i jadę dalej. Wita mnie Słowenia. Zjeżdżam do doliny i skręcam w kierunku Włoch. Tak, właśnie jadę do Włoch! Po drodze widzę kierunkowskaz na „Planicę”. Wąska dróżka prowadząca w głąb doliny. Czy to możliwe żeby to była ta Planica słynna z mamucich skoczni ? No nic, trzeba to koniecznie sprawdzić. Odbijam w dolinę i po kilku kilometrach dojeżdżam pod skocznie. Tam nie ma nic, żadnych sklepów, hoteli, skrzyżowań. No po prostu nic, tylko jeden sklepik z pamiątkami i piękne skocznie. Na jednej z nich trwa jakiś trening. Największa jest w przebudowie. Rozkładam kuchenkę gazową i gotuję obiad w Planicy pod skocznią :D

Pogoda trochę się poprawia © Krasu

Stromy podjazd na przełęcz © Krasu

Kolejna zdobyta przełęcz © Krasu

Slovenija, tutaj mnie jeszcze nie było © Krasu

U nas siano się kopiło, tutaj wieszają pod dachem na przewiewie © Krasu

Kompleks skoczni narciarskich w Planicy © Krasu

Wracam do głównej drogi i kontynuuję podróż na zachód. Bardzo szybko dojeżdżam do granicy. Tak udało się, zajechałem rowerem do Włoch! Po przekroczeniu granicy jakby inna rzeczywistość. Budynki i domostwa w takich sielankowych kolorach. Takie opustoszałe wioski w górach. Jakby czas się tutaj zatrzymał. A z drugiej strony bardzo dobre ścieżki rowerowe i przykład kunsztu inżynierów, którzy w tak trudnym terenie przeprowadzili autostradę i linię kolejową. Dojeżdżam do włoskiego miasteczka Tarvisio, trasa rowerowa wiedzie nad miastem, całe miasto zbudowane jakby na stoku góry. Nagle z nieba leje się strumieniami, ulewa jak nie wiem co. Chowam się pod krzakami ale niewiele to daje. Jak szybko przyszła, tak szybko i odeszła. Kręcę się chwile po mieście. Trafiam akurat na jakiś festyn. Pełno kramów z chałupniczymi wyrobami, tradycyjne jedzenie, po prostu znowu sielanka. Czuć jakiś taki fajny klimat, jest dopiero po południu a wszyscy zrelaksowani, śmiejący się, cieszący życiem. Pięknie.

Buongiorno Italia © Krasu

Okiennica z serduchem © Krasu

Infrastruktura we Włoszech © Krasu

Tarvisio… © Krasu

….wita mnie ulewą © Krasu

Ciekawe czy by się zamienili rowerami zemną ? © Krasu

Oj zjadłby takiego chleba © Krasu

Domowe robótki © Krasu

Jakoś tak przyjemnie w tych Włoszech, jak w domu. Ale niestety czas nagli. Nie mogę się spóźnić na poranny pociąg do Wiednia. Odnajduję ścieżkę rowerową prowadzącą powrotem do Villach, tym razem bezpośrednio do Austrii. Po drodze spotykam Antonio, który jedzie ze swoich rodzinnych stron do Polski, a konkretnie do Auschwitz. Chociaż Antonio nie zna chyba ani jednego słowa po angielsku, to na migi się jakoś dogadujemy. Jedziemy razem aż do granicy. Tam łapie nas znowu ulewa. Chwile czekamy ale Antonio stwierdza, że jedzie bo musi jeszcze znaleźć jakiś hostel w Villach. Ja postanawiam przeczekać deszcz. Gdy trochę odpuściło jadę dalej. Niestety potem znowu ulewa. Już mi wszystko jedno i tak jestem przemoczony. Jadę w deszczu na stację kolejową w Villach. Tam upatrzyłem sobie wcześniej fajną miejscówkę, w oddzielonej poczekalni. Suszę rzeczy i czekam na poranny pociąg. Gdy wieczorem rozkładają się do spania inni podróżni, ja robie to samo. Karimata i śpiwór na ziemię i miejscówka jak w hotelu. Oprócz mnie nocuję tutaj pewnie z kilkanaście osób z plecakami i śpiworami. Jedni przychodzą, inni odchodzą. Coś cały czas się dzieje.

Antonio jedzie do Auschwitz © Krasu

Dzień 8 - "D-day", Dzień 10 - Home, sweet home.

Dane wyjazdu:
93.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:4.0
Temperatura max:
Podjazdy:2400 m
Kalorie: kcal
Rower:K r o s s

Dzień 8 - "D-Day"

Czwartek, 14 sierpnia 2014 · dodano: 18.01.2015 | Komentarze 0

Nocy nie przespałem zbyt spokojnie, odgłosy z wodospadu oraz padającego deszczu nieco przeszkadzały. Całe szczęście rano nie pada. Zwijam graty i czas wyruszać. Dziś „D-Day” czyli dzień ataku na główny cel wycieczki – przełęcz Hochtor. Na dzień dobry ostry podjazd, potem kawałek bardziej płaski gdzie ulokowane są bramki poboru opłat. Na szczęście rowerzyści muszą tylko wcisnąć guzik i szlaban dla nich otwiera się za darmo. Dla „prosów” jest opcja zmierzenia czasu podjazdu. Oczywiście trzeba za to zapłacić kilka Jurków. Znaki pokazują 33km frajdy - serpentynek, stromych podjazdów i zjazdów, świstaków a nawet krów milka. Jest jednak jedna rzecz która mnie martwi – pogoda. Co prawda nie pada ale jest zimno i nad górami wiszą chmury, gęsto je opatulając. Nic na to nie poradzę, próbuję podjeżdżać. Po drodze co jakiś czas mijam tablice z informacją na jakiej wysokości jestem, bardzo fajna sprawa chociaż na początku nie jest do śmiechu jak wiadomo ile jeszcze trzeba zrobić w pionie. W wyższych partiach drogi tabliczki te numerują zakręty, ale nie wiedziałem ile ich jest także niespodzianką było aż się w końcu skończyły. Od pewnego czasu każdy zakręt był biciem rekordu wysokości na jaki wjechałem rowerem. Na końcu okazało się, że wjechałem rowerem wyżej niż kiedykolwiek byłem na piechotę, bo niestety najwyżej byłem tylko na naszych Rysach.

Droga zapowiada się ciekawie © Krasu

Coraz wyżej i wyżej © Krasu

Rodzinne klimaty © Krasu

Droga bardzo piękna © Krasu

Chociaż nie było mi dane podziwiać piękna krajobrazu © Krasu

Świstaków też nie było, a panoramy podziwiałem tylko na tablicach informacyjnych © Kras

Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo podjechać pod przełęcz z tymi wszystkimi bagażami. Namiot muszę kupić jakiś lżejszy bo ten jest 3 osobowy i waży tony ;) Ale za to jaki komfort ;P Nie przewidziałem jednak aż takiej złej pogody. Gdy tylko wjechałem w chmury temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Mżawka sypała się z nieba a miejscami przechodziła w deszcz. Odezwało się również kolano, które nie przyzwyczajone w tym roku do takich przebiegów za mocno dostało w dupę. Ubrałem wszystko co tylko miałem. Nie wziąłem jednak rękawic zimowych, mam tylko te bez palców. Coraz mniej czuję palce, ciężko zmienić przełożenie. Trudów nie rekompensują widoki bo widzę raptem na parę metrów. Z każdym zakrętem jest coraz gorzej i zaczyna bardziej lać. Zastanawiam się czy nie zawrócić. Ledwo czuję palce to jak ja zjadę s powrotem ? Nie dam rady tak mocno zaciskać hamulców, a przy takim nachyleniu i serpentynach nie ma mowy o szybkiej jeździe. Czuje się załamany, co tu robić. Brakuje sił by jechać dalej a nie ma jak wrócić, i te wszechobecne mleko w powietrzu… Po dłuższej chwili zbieram się jednak do kupy. Jak już tyle podjechałem to i resztę jakoś zmęczę. Może uda mi się wyjechać ponad chmury. Tylko ten deszcz i przejmujące zimno… Obrót korby za obrotem, metr po metrze, zakręt za zakrętem. Jak w jakimś horrorze, nawet nie widzę ile jeszcze do końca. Jadę jak w transie jakby mnie tutaj w ogóle nie było. Aż tu nagle za zakrętem widzę budynek! O tak to już nie może być daleko. Jest to budynek muzeum „Alpine Naturschau”. Szybko wchodzę do środka nawet nie zamykając roweru, bo po pierwsze kto by go tutaj ukradł i to w taką pogodę, a po drugie nie dałbym rady z tak zgrabiałymi palcami. Nie pamiętam nawet ile czasu tam spędzam, ale obchodzę wystawy kilka razy żeby dojść do siebie i odzyskać czucie w palcach. W planach miałem odbić tutaj na punkt widokowy Edeweissespitze, ale w takich warunkach widoki będą żadne. Z drugiej jednak strony miał to być najwyższy punkt mojej wyprawy. Raz kozie śmierć – jadę! Droga przekształca się w brukowany trakt na którym ciężko mają minąć się 2 samochody. Kostka po kostce pnę się w górę. Aż w końcu jestem. Udało się, wyjechałem na samą górę bez żadnego pchania roweru. Endorfiny szaleją i spychają ciemne myśli jak stąd zjechać na drugi plan. Stąd muszą być piękne widoki przy dobrej pogodzie. Strzelam kilka fotek, zwiedzam jakiś budynek z wystawą i zjeżdżam z powrotem pod muzeum. Czas jechać dalej na przełęcz Hochtor.

Muzeum © Krasu

Podczas budowy drogi znajdowano nawet złoto © Krasu

2571m n.pm. czy kiedykolwiek będę wyżej ? © Krasu

Nie dla mnie piękne panoramy alpejskie © Krasu

Dalsza część drogi do przełęczy nieco się wypłaszcza. Jest jeszcze kilka podjazdów ale już nie tak stromych. Miejscami zalega jeszcze śnieg. Jest więcej turystów. Jeden z nich zagaduje nawet do mnie, jak się okazuje sam też kiedyś jeździł na wyprawy z sakwami. Gawędzimy chwile, robi mi kilka fotek i jadę dalej. Przejeżdżam przez tunel i oto jestem na przełęczy Hochtor. Tutaj kolejny sklepik z pamiątkami połączony z muzeum. Kolejna okazja do ogrzania się. Jest nawet termometr koło tunelu który pokazuje 4 stopnie Celsjusza. Trochę zimno jak na sierpień ale odczuwalna temperatura i tak jest dużo niższa. Całe szczęście pogoda po drugiej stronie przełęczy trochę się poprawia. Zagrzałem się w środku to mogę zacząć zjeżdżać. Jednak co chwilę się zatrzymuję i podziwiam widoki, strzelam fotki. Co prawda jestem już poniżej chmur i widoki nie są typowo alpejski ale i tak jest cudownie. Spotykam nawet rodaków. Ale zaraz, zaraz. Widzę jakiś rowerzystów z sakwami i to o azjatyckich rysach twarzy. Czyli nie tylko ja jestem tak porąbany żeby w taką pogodę podjeżdżać. Od razu mi lepiej. Dopinguje ich podczas wspinaczki, kiedy ja już uśmiechnięty zjeżdżam sobie w dół.

Hochtor z jego pięknymi panoramami w tle ;P © Krasu
Niezmordowani azjaci nie dają za wygraną © Krasu

Alpejskie widoki © Krasu

Niestety świstaków nie spotkałem © Krasu

Góry, ach te góry © Krasu

Jak tor z formuły 1 © Krasu

Heiligenblut © Krasu


W planach miałem jeszcze podjechać pod lodowiec Pasterze, skąd jest też podobno dobry widok na Grossglocknera czyli najwyższy szczyt Alp Austryjackich. Ze względu na pogodę i zmęczenie postanawiam jednak już zjechać na dół. W miasteczku Heiligenblut odpoczywam, kupuję i wysyłam kartki. Po czym z pewnym sentymentem jadę dalej. Bo już czas wracać tak naprawdę do domu. Kilkanaście kilometrów dalej rozkładam się z kuchenką na przydrożnych ławkach. Nadciąga prawie czarna chmura. No i zaczyna się ulewa. Drzewo pod którym się schroniłem zaczyna przemakać, w około żadnego dachu żeby się schronić. Jest mi już jednak wszystko jedno. Jestem tak zmęczony że prawie śpię. Po dłuższym czasie deszcz zelżał. No to jadę szukać miejscówki na nocleg. Nie ma jednak nic ciekawego bo wszędzie mokro. Dojeżdżam do miejscowości Winklern gdzie muszę się zastanowić jak wracać. Ze względów osobistych chcę wrócić wcześniej niż planowałem. Najlepiej jak najwcześniej. Dlatego decyduję się wrócić do Wiednia pociągiem. Tutaj jednak nie ma kolei, najbliższe większe miasto to Lienz. Ale żeby do niego dojechać trzeba pokonać znowu przełęcz a jest już późno i znowu leje. Do tego jest już późno. Ale nie mam pojęcia o której będzie z rana jakiś pociąg. Postanawiam mimo deszczu dojechać na „PKP” w Lienz. Nie jestem jednak sam, jakiś inny rowerzysta też podjeżdża pod przełęcz mimo deszczu. Było stromo ale jakoś się wygramoliłem. W nagrodę po drugiej stronie świeże gruszki prosto z drzewa. Na dworcu kolejowym sprawdzam pociągi. Muszę mieć przesiadkę w Villach. Dworzec niestety nie nadaje się do spędzenia tutaj nocy bo syf, smród, ćpuny itp. Jadę jeszcze na rynek bo słychać że jest jakiś koncert. Przy okazji jest kilka fajnych samochodów na pokaz. Po 21 zaczyna lać i ludzi coraz mniej. Ja też wyjeżdżam z miasta i znajduję fajną miejscówkę do spania w wiosce obok. Przystanek autobusowy z bali drewnianych, wielkości garażu samochodowego. Do tego zaraz przy nim kran z wodą i „umywalka” wyrzeźbioną w bali drzewa. Po prostu bajka, można spokojnie iść spać.

Dodatkowa przełęcz do pokonania w drodze do Lienz © Krasu

W dolinie Lienz © Krasu

Zlot blacho smrodów ;) © Krasu


Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!, Dzień 9 - Bonus słoweńsko-włoski.

Dane wyjazdu:
79.50 km 20.00 km teren
05:14 h 15.19 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura min:15.0
Temperatura max: 31
Podjazdy: m
Kalorie: 2225 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!

Środa, 13 sierpnia 2014 · dodano: 07.01.2015 | Komentarze 3

Pobudka o zwyczajowej porze plus dwie drzemki. Śniadanie w namiocie, pakowanie i jadę. Ręcznik się zbuntował, nie chciał schnąć w sakwach to dostał ekstra miejscówkę na bagażniku. Niestety tak mu się musiały spodobać te Alpy że dał nogę i zostałem bez ręcznika ;) Pewnie gdzieś tam leży na alpejskich trasach. Pogoda lepsza niż wczoraj, koło południa wychodzi nawet słońce.

Z porannych mgieł wyłaniał się zamek © Krasu

Na jutro planuję atak na Hochtor, dlatego dzisiaj jazda na luzie i w miarę możliwości trzeba coś więcej zjeść i odpocząć. Zjadam kebaba w przydrożnej budce. Zaopatruję też się w piwko… które niestety przebija się podczas upychania w bagażu i zalewa mi sakwę. Suszę wszystko na słońcu ale niestety i tak zalatuje ode mnie jak od jakiegoś bezdomnego piwskiem ;)
Mijam piękne alpejskie pasma górskie © Krasu

Dzisiejsza trasa prowadzi przez Bischofshofen, słynne głównie ze względu na odbywające się tutaj zimowe zawody. Dlatego obowiązkowo podjeżdżam pod skocznię. Sama skocznia to stary obiekt wkomponowany w górę. Samo miasteczko jest bardzo małe, ale centrum wygląda bardzo klimatycznie.
Do miasteczka dojeżdżam wygodną drogą rowerową © Krasu

Centrum Bischofshofen © Krasu
Pod skocznią narciarską © Krasu


Dzisiejsza trasa wiodła głównie doliną rzeki Salzach, malowniczo wijącą się wśród Alp. W mijanych miejscowościach można spotkać wiele akcentów rowerowych, w tym piwo „rowerowe”. Ciekawa też była publiczna siłownia na bulwarach. W niektórych miejscach rzeczka ta zamieniała się w iście górski potok, przełamując strome urwiska. W takich miejscach można wybrać się na spływ pontonem, co z racji na mijaną dużą ilość pontonów, jest bardzo popularne. Obok wąskiej dróżki nie zmieściła się już ani droga rowerowa ani autostrada, którą wybudowano powyżej przekopując tunele i budując piękne mosty.
Sport to zdrowie ale i browarek nie zaszkodzi © Krasu

„Wąż” na wodzie © Krasu

Mostek nad wodospadem, jadąc autostradą tak wiele widoków nas omija © Krasu

Dzielny „Krosik” na trasie © Krasu

Dojeżdżam do miejscowości Bruck an der GroBglocknerstrBe, gdzie odbijam właśnie na słynną Grossglockner High Alpine Road. Kawałek dalej w miejscowości Fusch miła niespodzianka w postaci polskiego pensjonatu. Ja jednak jadę dalej i spotyka mnie mniej miła niespodzianka w postaci ulewy. Tuż po rozpoczęciu się bardziej stromego podjazdu znajduję miejscówkę z małym daszkiem. Jest to budynek jakiegoś instytutu związanego z gospodarką wodną. Bardziej to jednak jakiś budynek techniczny na odludziu, także nie spodziewam się gości. Ulewa nie odpuszcza a j zostaję tutaj na noc. Po przeciwnej stronie doliny mam spory wodospad, jednak po takim zmęczeniu nawet on nie przeszkadza w spaniu. Dzięki zadaszeniu nie rozkładam nawet namiotu tylko śpię w śpiworze, niestety zamiast gwiaździstego nieba zostają mi tylko do podziwiania światła z miasteczka w dolinie.
Ostatnia wioska przed Grossgloknerstrasse © Krasu

Przejazd płatny – szaleńcy na rowerach mają gratis © Krasu

Znaki i widoki zachęcają do jazdy © Krasu

Sucha miejscówka na noc © Krasu

Dzień 6 - Deszcze niespokojne., Dzień 8 - "D-day".




Dane wyjazdu:
111.00 km 5.00 km teren
06:33 h 16.95 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura min:10.0
Temperatura max: 18
Podjazdy: m
Kalorie: 3252 kcal
Rower:K r o s s

Dzień 6 - Deszcze niespokojne.

Wtorek, 12 sierpnia 2014 · dodano: 06.09.2014 | Komentarze 0

W nocy dużo lało. Pobudka standardowa 5:20 plus dwie drzemki. Wychylam głowę za namiot ale nic wiele nie leci mi na głowę, tylko większe krople z drzewa. Szybko zwijam się, bez śniadania jadę. Niestety udało mi się ujechać może z 3 km i znowu leje. Coraz mocniej. Za mocno leje by jechać. Zatrzymuje się na parkingu z widoczkami na jezioro. Jest mały wystający daszek z od toalet więc tam się chowam. Toaleta męska w opłakanym stanie z zapchanym kiblem... ale ma gniazdko! W końcu jakiś prąd, podłączam więc komórkę i idę do toalety dla niepełnosprawnych. Tam już czysto więc odświętnie golę się. Niestety nie ma tutaj gniazdka a przydałoby się podładować też baterie od aparatu. No ale jest jeszcze toaleta damska! A Tm też jest gniazdko więc podłączam ładowarkę z bateriami. Niestety ulewa nie odpuszcza, siedzę tam ze 3 godziny jak nie lepiej. Jakiś miejscowy radzi mi żebym lepiej poszukał jakiegoś pokoju i odpoczął bo dziś ma być taka zryta pogoda.
Łódką wśród chmur © Krasu
Alpejskie jeziora © Krasu
Na mszę trzeba trochę sie powspinać © Krasu
Tunel dla samochodów, dla rowerów ścieżka nad jeziorem © Krasu
Nowoczesne molo © Krasu

Około 10 deszcz trochę zelżył na sile. Pierwszy raz od rana widzę rowerzystów, którzy jadą w tym samym kierunku co ja. Także ja też pakuję się i jadę. Minęło kilka minut i znowu pompa. Chwile czekam w tunelu. Przeszło i jadę dalej. Jak widać niektórym niestraszny deszcz i rwąca woda.

Łowienie "na muche" © Krasu
Jadę dalej doliną rzeki Traun, która tutaj zamienia się powoli w górski strumień, wezbrany po opadach. Kilka razy gubię szlak rowerowy i muszę się wracać kilkaset metrów. Pogoda dalej nie rozpieszcza ale deszcz jest już akceptowalny do jazdy. Tereny świetne do jazdy, zaczynają się prawdziwe góry, co czuć w nogach.
Rzeka, góry,las © Krasu

Dojeżdżam do miejscowości Bad Ischl, gdzie gubię szlak rowerowy i jestem zmuszony przejechać kawałek ekspresówką na dodatek przez tunel. Na szczęście udaje mi się cało wyjechać z tunelu mimo pędzących aut. Wracam jak najszybciej na ścieżkę rowerową. Dojeżdżam do jeziora Halstatter See gdzie opuszczam Traunweg i odbijam na przełęcz. Tutaj się zaczyna pierwszy bardziej stromy podjazd, 13% na 2,5km dobre na rozgrzewkę. Tym bardziej że podczas podjazdu łapie mnie kolejna ulewa. Nie spotykam jednak latających krów przed którymi ostrzegają znaki. Udaje mi się wygramolić na przełęcz, gdzie przeczekuje deszcz na przystanku. Po drugiej stronie przełęczy pogoda dużo lepsza. Zaczyna wychodzić nawet słońce. Zmienia się też trochę krajobraz. Dużo hal z zieloną trawką i piękne domy wybudowane w różnych miejscach, na skałach, koło przepaści, no po prostu bajkowo.
Duzo leje, potoki wzbierają © Krasu
Uwaga na latające krowy! © Krasu
Pierwsza przełęcz zdobyta © Krasu
Alpejskie łąki tylko krowy milki gdzieś uciekły © Krasu
W miejscowości Lindentat można odbić w lewo, podjechać jeszcze trochę i wpaść do doliny bliżej Bischofshofen. Nie wiedziałem którą drogę wybrać. W domu sprawdzałem i kilometrowo wychodzi podobnie. W końcu jadę jednak prosto do Gollin Salzach. Stamtąd odbijam w stronę Bischoshofen. Robi się późno więc szukam miejsca na nocleg. Koło jednego ze strumieni jest malutka polanka. Ale potok taki porywisty po deszczach żeby nie dało rady spać, taki huk. Idę kawałek dalej ścieżką poszukać lepszego miejsca, a tu nagle za krzakiem gigantyczna dziura, wyrobisko po pewnie żwirowni, wielkości kilku boisk do piłki nożnej niczym nie ogrodzone, jakbym za szybko szedł to mogłem spaść kilkanaście metrów do dołu. No ale nic, kawałek dalej, niedaleko drogi znajduje kawałek polanki. Niestety już po rozłożeniu namiotu, okazuje się że jest kilka większych kamieni, dlatego nie mam w nocy za wygodnie.



Dzień 5 - Doliną rzeki Traun – szmaragdowa woda., Dzień 7 - Ręcznik zdrajca!

.